wtorek, 23 grudnia 2014

Twórcze Inspiracje 1/6, styczeń 2015

Dotarł do mnie numer styczniowy Twórczych Inspiracji. Poczułam się, jakbym dostała prezent pod choinkę, bo wyjęłam go ze skrzynki wczoraj, a tu już świętami w domu pachnie. Sama gazetka też jest świąteczna, choć data wskazywałaby raczej na coś innego. Styczeń to czas, kiedy raczej rozbiera się choinki a bombki chowa na pawlacz. Mnie to jednak nie szkodzi. W moim domu choinka zawsze stała bardzo długo: aż igły opadły, a dbamy, aby jak najdłużej była świeża, a przynajmniej aby dotrwała do końca stycznia i sezonu kolędowego. Dlatego nie mam nic przeciwko temu, aby zrobić parę bombek z dzieciakami w grudniowe ferie.


Mam w tym jeszcze jeden interes: z uwagi na coraz większe kociaki, a i Topcia-szaleńca, w tym roku nie wieszam szklanych bombek, czyli musi mi wystarczyć produkcja domowa. Ze dwie bombki-karczochy, filcowe zawieszki, trochę zabaweczek słomianych i drewnianych, jakie się uzbierały przez lata, i inne takie drobiazgi. A tu są pomysły na kolejne bombki, gwiazdki i aniołki. Do rzeczy więc.

1) Bombki oplatane koralikami.  Łatwe, bez chemii (chodzi mi o kleje i ich opary), na pewno dosyć czasochłonne, ale do zrobienia. Oczywiście ja nie takie rzeczy robiłam, chodzi mi o dzieci i ich cierpliwość. Musiałabym tylko dobrze dopasować kolory wstążeczki, cekinów i koralików, aby nie wyszła pstrokacizna. Autorzy podpowiadają taśmę Carat Madeira, bardzo ładną. Sama pewnie kombinowałabym z czegoś, co znajdę w domu, ale może kiedyś...

2) Bombki ekologiczne. Ostatnio "czepiły się" mnie nietypowe materiały, i na te bombki popatruję łasym okiem. Gdybym przewidziała sprawę i zaopatrzyła się w styropianowe kule, to kto wie, może bym już kombinowała. Aha, jeszcze klej do styropianu. Kleje trochę mnie martwią, bo niektóre śmierdzą rozpuszczalnikiem. Taki Hermol, którym kiedyś wykleiłam całą grubą książkę kucharską z przepisów powycinanych z babcinych stert "Kobiety i życia" i "Przyjaciółki". Gazety szły na śmieci w czasie sprzątania strychu. Szkoda mi było, bo buszowałam tam jako dzieciak, oglądałam, czytałam, i zamarzyło mi się te przepisy uratować. Książkę mam do dzisiaj, poszło na to kilkanaście szkolnych zeszytów w kratkę. Tata oprawił, miał cały domowy warsztat introligatorski. Wyszły trzy tomy w płóciennych okładkach. Dobrze, że to były wakacje i lato. Kleiłam przy otwartym oknie, bo Hermol niemożebnie śmierdział. Spisywał się jednak wyśmienicie, trzyma mocno do teraz, a papier nic a nic się nie pomarszczył. Przy kleju biurowym to by była tragedia. O czym to ja... 

No tak, nie wiem, jaki jest ten klej do styropianu, i ten Magic. Nie mam na razie warsztatu do takich prac. A bombeczki bardzo ciekawe plastycznie, zresztą samemu można wykombinować coś jeszcze innego. Przeszperać zakamarki: tu kolorowy sznureczek, tu kawałek błyszczącej nitki, tam jeszcze coś - a może to się da wmontować, i nie byle jak, ale niecodziennie, efektownie? I sznurków jest wiele rodzajów... Druga strona pomysłu jest taka, że łatwo o bombkę wyglądającą jak opakowanie zastępcze. Ktoś pamięta "etykiety zastępcze" z lat 80-tych? Jest wyzwanie - nie dać się materiałowi.

3) Bombka quillingowa.  Powiem tak: na razie to nie moja poezja. Quilling mnie średnio ciągnie. Mówię to o sobie i tylko o sobie, bo jest mnóstwo osób, które uwielbiają zabawy z papierem i robią istne cuda. Takie bombki wyglądają mi na dosyć trudne: jak to zrobić, żeby te zwitki papieru nie tylko się nie rozsypały, nie rozleciały, ale rzeczywiście dały złożyć w trwałą konstrukcję, i to pustą w środku, bo szablon się wyjmuje? Jak gdzieś zobaczę i obmacam własnymi łapami, wtedy uwierzę, że to się nie załamie od byle dotknięcia. No i raczej nie jest to pierwsza praca, jaką bym dała komuś do wykonania w tej technice. Na pewno wymaga wprawy. 

4) Pierścionek z kaboszonem oplatanym koralikami. Kolejna technika beadingu, z tych trudniejszych. Kibicuję z upodobaniem, bo to bardzo ładnie wychodzi. Mam zresztą dwa czy trzy takie kaboszonki, wreszcie muszę się za nie zabrać. Te srebrne koraliki są ładne, pasują chyba do każdego koloru. A z techniką pewnie bym sobie poradziła, tylko nici żyłkowej nie lubię, bo prawie jej nie widać i się bardzo plącze. No i wreszcie jest pokazane, jak zamocować kaboszon bez klejenia. Duży plus! Bransoletka dla początkujących - zastanawiam się, na ile dałoby się do takich wprawek wykorzystać moje zapasy średnio grubych koralików, bo mam tego dobrych kilkanaście torebek w różnych kolorach, i tak sobie toto leży od paru lat zapomniane. Tylko czy nie za krzywe? Bo Preciosa to to nie była. O to to, a może w ramach ćwiczeń porobić takie sopelki na choinkę? Koty tego nie potłuką.

5) Kolczyki z kryształków: znowu kryształki do omotania drobnymi koralikami, tym razem na filcowym podkładzie. Ślicznie to wychodzi. Na pewno mam w zapasach czerwony i fioletowy kryształek. Tak popatrywałam na nie, i myślałam sobie, że są dwa właściwe zestawienia kolorów: jedno jak najbardziej zbliżone do ich koloru - czerwień do czerwieni, fiolet do fioletu, a drugie chyba właśnie perłowe, no chyba, żeby trafiło się jakieś bardzo stonowane srebro, byle nie świeciło jak lusterko. Tu fioletowy kaboszonek jest omotany metalicznymi koralikami w odcieniach fioletu, i właśnie o to mi chodziło. Bardzo efektowne kolczyki wyszły. 

6) Monochromatyczny motyl do wyszycia. Można się zżymać, że od spraw krzyżykowych to my mamy Igłą Malowane, ale motyl jest moim zdaniem jak najbardziej w porządku. Jest użytkowy. Może być na obrazek, na torbę, na poduszkę, i co tam kto sobie chce. Można go wyszywać dowolnym kolorem. Ba, nawet cieniowaną muliną. Mam takie dwa motki DMC po jakimś dawnym hafcie, ale na motyla potrzeba pięciu, czyli przyszłoby dokupić. Ładne są te moje, jeden w odcieniach błękitu, drugi błękitu i lila. Fioletowa Ariadna też nieźle wygląda. 

7) Kartki z serduszkami: po staremu nie podobają mi się. Wolałabym w tym miejscu kursik czegoś nowego... 

8) Ale kartka haftem wstążeczkowym jak najbardziej może być. Muszę kiedyś spróbować.
9) Kotyliony: uuu, ładne! Bardzo poważnie rozważam porobienie takich błyskotek do różnego wykorzystania. Cekinki, haft wstążeczkowy, i mój ulubiony filc, który przy braku maszyny jest genialny, bo nie wymaga wielkiego szycia i obrębiania. 

10) Aniołki na choinkę. Przy okazji przepisy na dwa rodzaje masy. Trochę onieśmiela mnie cała szklanka sody oczyszczonej w pierwszej masie, bo nie wiem, ile to torebek takich z Biedronki, chyba, że gdzieś można to w większym opakowaniu kupić. Ale aniołeczki ładne, i może sobie takie porobimy w domu. 

11) Pierniczki. Przepis jak przepis, ja właśnie mam zagniecione ciasto z całkiem innego przepisu, od lat wykorzystywanego w rodzinie, ale ten lukier mnie korci. Takiego na białku jeszcze nie robiłam. Jak się dostanie w łapki mojej córki, to ciekawe, co z tego wyjdzie. Mała ma talent. 

12) Gwiazdki i frywolitka igłowa: ja robię czółenkiem i do igły chyba się już nie przekonam (nigdy nie mów nigdy, fakt) - ale może skorzystam ze wzoru. Gwiazdka i dzwonek, dwa w jednym. Przy okazji nie są wielkie, to by się dało zrobić dosyć szybko i w większych ilościach. 

13) Koralikowe gwiazdki na druciku: ciekawe, nawet mam drucik. Kolejna rzecz do ewentualnego wykorzystania. A gdyby jutro kupić przezroczystych koralików, bo chyba mam same kolorowe? No wiem, jutro Wigilia i nie będzie do tego głowy. No to później. 

14) Zdjęcia ze zjazdu w Ustroniu - nawet nasz stolik się zmieścił, ekipa pętelkująca jest po prawej na środku! 

A teraz odkładam niteczki, sznureczki, koraliki i gazetki, i lecę zasuwać przedświątecznie. No to baj!

sobota, 29 listopada 2014

Skrzecząca kociasta rzeczywistość - wpis niezbyt estetyczny

Tak się jakoś utarło, że jedenasta wieczorem to niezła pora na ostatnie karmienie maluchów. OK, karmimy. W ruch idą dwie szklanki: jedna z ciepłą wodą, i druga, w której będę mieszać mleczko. W tej chwili na obie panny idą trzy łyżeczki proszku, do tego tak z osiem łyżeczek ciepłej wody. Według przepisu powinno być trochę więcej proszku, ale tośmy ustalili z weterynarzem i z samymi kociętami, które taką porcję są w stanie zjeść.

Butelkę ze sklepu zoologicznego kocham, po tamtej prowizorycznej z puszki z mlekiem to luksus. Smoczek nakręca się a nie naciąga. Różnica kolosalna. Nawet wycior gdzieś jest, tylko mi zginął. Nie wiem, czy łapek w tym nie maczał Topcio. Zrobiłam drugi z paska wyciętego ze ściereczki do naczyń i drewnianego szpikulca do szaszłyków. Bez tego ani rusz, bo kocie mleko na wszystkim zostawia tłusty i lepki osad.

Legowisko kocięta mają w plastikowej wanience. Rozmiar jest akurat taki, że zostaje trochę luzu po włożeniu termofora, a głęboka jest dość, aby panny jeszcze nie były w stanie podciągnąć się na łapkach i z niej wyleźć. No chyba, że za wiele ciepłych szmatek im tam nawkładam. Całość przykrywam płótnem (konkretnie powłoczką na poduszkę), ale nauczyłam się jeszcze dawać na to dwie plastikowe nakładki na biurko, tak na krzyż. Nawet jeśli Topcio na to skoczy, nie powinien wpaść do środka. Z reguły drzwi są zamknięte i kociak jest w innym pokoju, ale życie to życie, nie cały dzień tak się da. Poza tym mam trochę pewności, że małe mimo wszystko nie zdołają same się wydostać.

Odkrywam te wszystkie warstwy. Kicie już nie śpią. Łażą po legowisku albo drapią łapkami w ścianki i piszczą głośno. Od razu czuję siuśki. Jak nic będzie kolejna porcja prania, ale tym się możemy zająć za chwilę. Wyjmuję pierwszego malca z brzegu, tego co się bardziej awanturuje. Podaję butelkę i zaczyna się balecik: drapanie wszystkiego, czego sięgną pazurki (a mamy już takie drapiące pazury, że hej!), wykręcanie buźki w lewo i w prawo, obmlaskiwanie smoczka z otwartą paszczą i wywalonym jęzorem. Po chwili przepychanki odkładam szkraba obok siebie na łóżko, gdzie zrobiłam kącik otoczony poduszkami i wyścielony folią. Sięgam drugiego kotka. Tu idzie gładziej, co prawda muszę się nakombinować, jak utrzymać i zwierconego kociaka i butelkę, ale wreszcie szkrab "zasysa": stoi wspięty na czubki paluszków tylnych łapek, wyciągnięty jak struna do góry, w końcu jednak jest skupiony na ssaniu. Bąbelki powietrza z terkotem wpadają do butelki. Inny styl ssania jest bez bąbelków, tylko butelka się wgina do środka. Jest plastikowa, więc tak też się da. 

Kociaczek-łobuziak wspina mi się z piskiem na kolana i na ręce, odpycha siostrzyczkę, słowem - awanturka. Trzy razy zestawiam z powrotem do zagródki, wreszcie łagodnie odrywam od butelki całkiem już najedzoną siostrę i robię zmianę miejsc. Tym razem wreszcie karmienie "zaskakuje". Butelka pomału się opróżnia. Swobodny kociak tym razem siedzi bardzo skupiony na folii i kawałkach ręcznika, a dookoła rośnie kałuża. Dość potężna jak na kotka. Jedną ręką udaje mi się urwać więcej ręcznika papierowego i jakoś to pozbierać. Przy łóżku mam gotowy worek na śmieci. Bez niego ani rusz. Ciepła woda ze szklanki za chwilę przyda mi się do obmycia rąk.

Obie małe wreszcie mają jako-tako zapełnione brzuszki. Jeszcze parę razy podtykam im butelkę, w której zostały resztki mleka, chyba jednak zjadły dosyć. Teraz masujemy brzuszki. Zamieniam się w kotkę-mamę. Za szorstki języczek musi mi posłużyć wacik zamoczony w ciepłej wodzie. Ułożyć kotka, aby grzecznie wystawiał brzucho do góry, raczej się nie da. One i tak się wykręcą i będą protestować. Masuję więc brzuszki cierpliwie, każdy dłuższą chwilę, i tak samo tyłeczki. Watki zmieniam co chwila, bo pierwszy efekt tych zabiegów to siusianie. Cóż, przynajmniej wszystko na bieżąco jest sprzątnięte i wędruje do worka. Ja czekam na kupę, bo podobno norma to dwa czy trzy razy dziennie, a u nas jest dużo rzadziej, i to z jakimiś sensacjami. Były zatwardzenia, potem rozwolnienie. Udaje się wymasować tylko nieduży żółty kleks.

Do spania jeszcze daleko - małe łażą po zagródce, próbują sforsować granice, czasem muszę je zawracać znad brzegu łóżka. To nowość, wcześniej najedzony kotek to był śpiący kotek. Ano, rośniemy. Sasanka już zaczęła się bawić. Obraca się na grzbiet i macha łapkami na wszystko: Stokrotkę, moje palce, albo cokolwiek zobaczy. Na razie nie ma zbyt wiele do wyboru. No to bawimy się razem. Ja macham jej palcem przed nosem, ona robi śliczny koci "rowerek". Właśnie teraz widać, jak bardzo jest obomboniona mleczkiem. Oho, myślę, jak wreszcie tama puści, to się nie pozbieram z czyszczeniem kota i wszystkich szmatek. 

Zostawiam je na chwilkę na łóżku i szybko zmieniam posłanko w wanience. Kiedy już siedzą w środku, zmieniam wodę w termoforze i przykrywam legowisko od góry. Pozostaje nalać do termosu dobrze ciepłej wody, żeby nie biegać po domu w środku nocy, przygotować małą miedniczkę, nad którą mogę płukać wszystko co trzeba, oraz wymyć butelkę, obie szklanki i łyżeczkę. Godzinkę to trwało. Budzik nastawiam na trzecią, a może na czwartą. Małe powinny wytrzymać tyle czasu.

Dzwonek wyrywa mnie z głębokiego snu. Długo próbuję doprowadzić się do takiej przytomności, aby podnieść się i zapalić lampkę. Mieszam mleczko, odkrywam legowisko, i uderza mnie zapach prawdziwie agrarny. Coś pośredniego między obórką a stajenką. No, trafiony-zatopiony, bardziej opchana kitka wreszcie wystrzeliła. Do licha z mleczkiem, mam w rękach kociaka upaskudzonego po pas. Watka za watką, ciepłą wodą doprowadzam do ładu futerko i wszystkie fałdki. Wycieram do sucha i jeszcze poprawiam. To nie może być, żeby kociątko waliło obórką! Worek ze śmieciami znowu się zapełnia. Wreszcie mogę wziąć się za drugą kitkę. No, ta się nie ubrudziła, całe szczęście. Podkładam tylko folię i ręcznik, żeby miały na co siusiać. Ręce umyte, karmimy. Znowu cyrk z wykręcaniem mordek, ale jakoś to idzie. Posłanko uświnione zwijam w całości i odkładam koło worka. Rano sprzątnę, nie będę w nocy budzić rodziny. Kolejny raz ścielę legowisko. Kotki w całkiem niezłym nastroju łażą w najlepsze. Trzy kwadranse mijają, zanim będę mogła przykryć wanienkę, zgasić światło i zasnąć. 

W tygodniu budzik w dużym pokoju dzwoni za piętnaście szósta. Pomagam dzieciakom pozbierać się do szkoły, a potem jeszcze trochę dosypiam. Teraz jednak mamy sobotę, czyli hulaj dusza, piekła nie ma. Dzieci budzą mnie dobrze po dziesiątej. Tak mi się nieeee chce wstawać! Ale pora, pora, więc doprowadzam się jako-tako do ładu i karmię małe. Tym razem ta, która w nocy odpaliła ładunek, je łapczywie, a druga nic a nic. Masuję brzuszki i kuperki. Nooo, coś tu się kroi. Popiskuje, kręci się, i jakoś tak podejrzanie gmera łapkami po rozłożonej folii. 

- Wszystkie ręce na pokład, potrzebuję natentychmiast kuwety! - wrzeszczę w olśnieniu. - Proszę tu mi dostarczyć pokrywkę od wczorajszego ciasta wypełnioną świeżym żwirkiem! 

W trzy minuty mam prowizoryczną kuwetkę. Wsadzam kitkę, gmeramy w żwirku palcem i łapką - ja trzymam jej łapkę. Mała próbuje żwirek zjeść. To jakiś sygnał może, że będziemy się przestawiać na stałe jedzenie? Sprawdzimy. Obcieram pysio, a z drugiego końca kota już rusza lawina błotka. Jeszcze nie umiemy zagrzebywać, jeszcze nie do końca trafiamy tam gdzie trzeba, ale jest sukces! Wybieram brudy ze żwirku i do oczyszczonej kuwetki wsadzam drugą kitkę, podejrzanie zamyśloną i znieruchomiałą. Znowu gmeramy łapką w piaseczku, uczymy się. Kicia zastyga, i po chwili wiem, że jest sukces! Bingo! Nasiusiała do żwirku jak poważny kot!

Zadanie na dzisiejszy wieczór: uprzątnąć kąt w małym pokoju i rozstawić tam kocią zagródkę z wygodami: wybieg do łażenia, kuwetka do wiadomo czego, cieplutkie legowisko z termoforkiem, i skuteczne zasieki. No to baj!


poniedziałek, 24 listopada 2014

Wymianka biało-czerwona

Już chyba trzeci raz na moim ulubionym forum odbyła się wymianka z okazji Święta Niepodległości. Rządzą motywy polskie, czyli albo nasze barwy narodowe, albo wzory ludowe. Różne pomysły już bywały. Dostałam śliczności od Moniki!


Jeśli uda mi się zrobić przyzwoitsze zdjęcie, to je zaraz podmienię, bo to jest robione na szybko, przy lampce na biurku. Taki fantastyczny brelok kanzashi, i to dwustronny. Przyda się, wyciągnę go przy najbliższym święcie! Druga strona jest "negatywem" pierwszej, w środku ma biały kwiatek. I te kolczyki, takie malutkie. Słodkie są.

Ja odważyłam się zrobić trochę większe i precyzyjniejsze kwiatki, niż dotychczas. Dwa poprzednie traktuję jak wprawki. Jeszcze nie mają pary. Może wreszcie się zmobilizuję i obrobię je jakoś. W każdym razie jestem całkiem zadowolona, bo udało się w sensownym czasie zrobić dwa jednakowe biało-czerwone kwiatki, i nawet wyszły dość równo, choć początek płatka, tam gdzie piramidka się rozszerza, nadal sprawia mi trochę kłopotów.




piątek, 21 listopada 2014

Robótki zakoconej

Przez te kociaki jestem niewyspana, zdezorganizowana i różne rzeczy idą w poprzek, ale coś tam się pomalutku robi. Pierwsza rzecz i konieczna to był pokrowiec na termofor. Teraz mam termofor własny, ale przez dobry tydzień używałam pożyczonego od sąsiada. Wreszcie mogłam go odłożyć na bok i wyprać pokrowiec, poplamiony przez koty ze wszystkich stron. Cóż, źle oceniłam tkaninę. Wrzuciłam w 60 stopni i się skurczyła. Bardzo. Pozostało zrobić nowy worek z flanelki. Przecież nie oddam wybrakowanego termofora. Szyłam w ręce, ale sprawnie poszło. Przydały się wskazówki z kursu kota-klamkowca.


A poza tym czasem coś tam się dzióbnie. Tu krzyżyk, tam krzyżyk, parę pętelek w autobusie czy w metrze, i jakoś to idzie do przodu. Trzy prace na przemian: dwa hafty i chustka obrębiana pętelkami. Niewiele przybywa, ale dobre i to.


środa, 19 listopada 2014

Kociej awantury ciąg dalszy

Panny z balkonu szybko dorobiły się imion. Ile można mówić "ta szylkretka", "ta czarno-biała"? Szylkretka nazywa się Stokrotka, pingwinka Sasanka. Pierwszy dzień życia miały wyjątkowo burzliwy, potem też nie brakowało zdarzeń i emocji różnej maści.



Po pierwsze, w klatkę-łapkę zastawioną przez panią z TOZ-u złapała się nie łaciata mamusia, a czarno-biały kocur podwórkowy. Pojechał do lecznicy na sterylizację zamiast niej, a przy okazji TOZ ma już oko na nasze podwórkowe stado, w którym kociaki pojawiają się regularnie, choć raczej nie na balkonach, a w ogródkach okolicznych domów. Łaciatej dadzą na razie spokój. Zimno się robi, kitka nie ma stałego lokum (ciepła piwnica czy coś w tym stylu), a to nie są warunki, aby dojść do siebie po zabiegu. Poczekamy na wiosnę.

Gdy po kilku dniach zagadnęłam panią weterynarz o kocura, natychmiast zawołała: "Ten kot-morderca?!" Był już wtedy po zabiegu i w całkiem niezłym stanie, jednak zatrzymali go jeszcze kilka dni. To był taki kozak, że chyba non-stop wdawał się w podwórkowe awantury i kocio-kocie dyskusje, bo prócz wiadomych ranek trzeba było leczyć jakieś paskudne obrażenia na ciele. Teraz już wrócił na nasz teren.

Po drugie, z kociakami pomalutku idzie ku dobremu. Drugiego dnia ważyły jedna ponad 80 g, druga ponad 90. W zeszły piątek obie osiągnęły 170 g, a teraz nie mam na czym ich ważyć, bo waga jubilerska od dawna nie starcza, a kuchenna jest zbyt niedokładna. Jedzą ładnie, z Convalescenta przeszliśmy na MilVet, czyli już specjalne mleko dla kociąt. Nawet w opakowaniu była butelka ze smoczkiem. Trochę klęłam na ten smoczek, bo jest taki całkiem najprostszy, gumowy, jakie sama pamiętam z dzieciństwa (pomijając rozmiar). Trudno się nakładało go na butelkę i parę razy wylałam mleko. Zawsze to jednak lepsze niż strzykawka i wkraplanie do pyszczka. Wczoraj udało mi się wreszcie dostać inną butelkę dla kociąt, tym razem przyzwoitą, z trzema smoczkami na wymianę i szczotką do mycia. No luksus, tylko teraz muszę te moje dwa oseski przestawić na ssanie innego smoczka, w którym zrobiłam o wiele mniejszą dziurę. Trochę jest o to fochów.

Niestety wozimy się z zaparciami. Do codziennego mleczka doszło z tej przyczyny po pół centymetra oleju parafinowego dwa-trzy razy dziennie, na nasmarowanie kiszeczek. No i tak ze zmiennym szczęściem ten olej stosuję.

Trzeci problem pojawił się u Sasanki, i to już tak zabawnie nie wyglądało. Koło czwartego-piątego dnia maluchy pozbyły się pępowin, przy czym u Sasanki pojawiła się na brzuchu biała, twarda oponka wokół pępuszka. Pani doktor bardzo się to nie spodobało. Stan ropny, niebezpieczna sprawa u tak małego kotka. No i niewiele można z tym zrobić: wyczyścić się nie da, nie w tym wieku. Tylko dać antybiotyk i przykładać rivanol. Smutno mi się zrobiło, że tak szybko mogłaby się kicia wykończyć. Robiłam te okłady, antybiotyk powtarzaliśmy co trzy dni. Nieładnie to wyglądało, najpierw ropień, potem spora rana w jego miejscu. Po paru dniach stał się cud: skóra, która po prostu wokół tego miejsca rozsunęła się na boki, pomalutku zaczęła zsuwać się do środka i przykrywać ranę! W tej chwili prawie nic nie widać. Rivanol przykładam nadal. A już się bałam, że mała dorobi się blizny, której nie schowa się pod futerkiem, o ile w ogóle przeżyje tę sprawę.

Kończymy pomału drugi tydzień. Już trochę rzadziej je karmię. Najadają się większymi porcjami, więc zarządziłam tylko jedno budzenie w nocy po wieczornym mleczku. Niam-niam, zmiana wody w termoforze, i spać od nowa. Co prawda trochę mi marudzą kitki. Może ząbki się wyrzynają?

No i otworzyły oczka: Sasance powieki zaczęły rozklejać się w piątek, Stokrotce w poniedziałek. W tej chwili już można podziwiać ciemne paciorki w drobniutkich buziach. Na razie nie spoglądają zbyt bystro. Pewnie to nie tak łatwo przejrzeć na oczy. Tyle się musi młody mózg nauczyć! Ale poczekamy, poczekamy, jeszcze będą wypatrywać, co by tu spsocić. Łapki mają silne od początku. Sforsowały już trzy pudła, coraz większe. W tej chwili za kojec służy najgłębsza wanienka z łazienki. Jak z nią sobie poradzą, to... no, nie wiem. Będę kombinować.


A Stokrotka śpi, i mleko jej się śni.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Koty od pieluch

Zdaje się, że miałam pomysł na nowy post, ale to było baaardzo dawno temu. Już zapomniałam. Pewnego bowiem ranka, tydzień temu z okładem, rozległo się do drzwi pukanie. Ja jeszcze tak jakby niegotowa do spotkań z ludźmi, poniekąd w dezabilu, zignorowałam. Po kwadransie było już dzyń-dzyń. Tym razem otworzyłam. W drzwiach stał sąsiad.

- Pani nie wie może, co to za kotka, taka w łatki, która chodziła nam po balkonach? Bo widzi pani, ona się okociła, mam na balkonie cztery martwe kociaki.

No i postawił mnie do pionu. Chwyciłam chyba rękawice kuchenne, tak na wszelki wypadek, i truchcikiem pobiegłam do niego. Na balkonie zastałam pod niskim stolikiem znajomą kotkę, która rzeczywiście od kilku miesięcy błąkała się po naszym osiedlu, a obok porozrzucane maluszki.

- Ten jeden chyba przed chwilą żył, bo ruszał łapką.

Ten jeden, oraz drugi obok, akurat już nie żyły. Kotka wyła i prychała, rzucała się na nas. W dwóch podejściach udało mi się zabrać jej najpierw dwa malce, które jakby zdradzały oznaki życia, potem dwa pozostałe biedaki. Natychmiast zabraliśmy się za ogrzewanie żywych kociąt. Chuchanie, masowanie, ciepły termofor, ciepłe szmatki. Coś do pyszczka - wzięłam z domu mleko rozmieszane pół na pół z wodą. Ja nie mam sklepu zoologicznego, żeby ot tak sobie mieć na składzie kocie mleko w proszku. Kotce natomiast wystawiłam zapasowy transporter Simki, okryty ciepłym kocem. Wlazła do niego i wyła na nas ze środka. Sąsiad opatrzył mi rękę, którą solidnie zahaczyła mi pazurem. Dziura niewielka, ale krew lała się kroplami. Widać zwierzak trafił w jakieś naczynie. Dopiero teraz, po tylu dniach, zlazł strupek, a dookoła jest tylko niewielki siniaczek. Gorzej to wyglądało.

Sąsiad zadzwonił po ekopatrol. Umówiliśmy się, że ja przejmuję kocięta, skoro mam możliwość dopilnowania ich, on mi zostawi klucz, ja pogadam z panami eko. Może zabiorą kotkę, może znajdą jakieś dobre miejsce kociętom. Kotka z powrotem już ich nie przyjęła. Wyrzuciła z tranporterka z powrotem na zimne kafle.

Ekopatrol zjawił się po godzinie. Pogadałam z nimi na korytarzu. "Kotki nigdzie nie zabierzemy, bo... - już nie pamiętam co powiedzieli. - A kocięta weźmiemy do lecznicy do uśpienia. Tyle możemy zrobić. Takie mamy przepisy." - "To wiedzą panowie, ja się wstrzymam. Decyzję o uśpieniu zdążymy jeszcze podjąć. Ja spróbuję tym małym dać szansę. Zgoda?" - "Zgoda." No i dałam.

Jak się trochę uspokoiło, zrobiłam szybki wypad do lecznicy po jakieś mleko dla malców. Dogadałam się z panią doktor, że na razie damy im mleko Convalescent. To mała torebka, a ja nie wiem, czy z tych malców coś będzie. Kupię puszkę karmy za 70 zł, koty zdechną, i co? Wydatek w plecy.

Dzień upłynął na pracach domowych przerywanych zapychaniem głodnych pyszczków. Jeden malec był rudy i zdaje się, że kocurek, drugi szylkretowy, najwyraźniej koteczka. Rudasek słabł. Do wieczora coraz mniej się poruszał. Sierść miał przylepioną do ciała. Bieda straszna. Trikolorka żwawiej się ruszała i jadła z apetytem.



Wieczorem zjawiła się pani z TOZ-u z klatką-łapką, aby złapać kotkę. Rozstawiła ją, zrobiła szlaczek z jedzenia, popodziwiała maluszki, zdechlaczki wzięła do utylizacji do lecznicy. Niestety rudasek dołączył do zawiniątka. Dzieci przeżyły to mocno.

Po jej wyjściu nieoczekiwanie zjawił się sąsiad z nowym kotkiem. Piątym. Znalazł go znowu na kafelkach przed transporterem. Biedna kotka, która nieoczekiwanie została matką i kompletnie nie wiedziała, co z tym fantem zrobić. Ogłupiała, nieszczęśliwa i kompletnie zdezorientowana. Kotki bywają fantastycznymi matkami, lecz nie wszystkie. Ta najwyraźniej nie była. Kociątko, ciemna szylkretka, dołączyło do siostrzyczki w pudełku z termoforem, rzecz jasna po solidnym ochuchaniu, rozmasowaniu i rozgrzaniu.

Noc była ciężka. Jaśniejsza szylkretka, ta pierwsza, marudziła, w końcu zaczęła mocno płakać. Zapadała w sen, potem budziła się z krzykiem. Oddychała ciężko, z jakimś dziwnym pochrapywaniem. Zdechła nad ranem. Z pyszczka sączyła się krew. Żal było, bardzo żal. Pomyślałam, że gdybym miała szklaną kulę i wywróżyła, jak skończy ona i braciszek, dałabym te dwa biedaki ekopatrolowi natychmiast do uśpienia.

Rankiem miałam więc pod opieką już tylko jednego kotka. Byłam mocno niewyspana, ale cóż - karmić malca trzeba było co dwie godziny, masować brzuszek, ogrzewać, zmieniać wodę w termoforze - nie odeśpię. Zadzwonił telefon. Tym razem sąsiadka, wtajemniczona w sprawę. - Niech sobie pani wyobrazi, że znalazłam jeszcze jednego kociaka z tą kotką, na zupełnie innym balkonie! I też jest cały zmarznięty, a kotka zamiast go ogrzać, siedzi koło niego i wyje na ludzi!

Mam taki kijek z haczykiem od sklepowego wieszaka, czyli namiastkę pogrzebacza do wyciągania kocich zabawek spod szaf. Uwiązałam toto do kija od szczotki, wzięłam grubą czapkę do owinięcia kociątka, i pobiegłam przed dom. Wygarnęłyśmy szkraba, tym razem kotka nie sięgnęła nas pazurami. Znowu trzeba było rozgrzać, rozmasować, nakarmić. Ten egzemplarz miał pingwinie umaszczenie: z wierzchu czarny, na brzuszku biały.



Przeżyły właśnie te dwa: ciemna szylkretka przyniesiona wieczorem, i pingwinek znaleziony rano (sądzę, że też koteczka). Od tego czasu śpię mając pod ręką budzik i koci osprzęt do mieszania mleka, karmienia pyszczków, masowania brzuszków i mycia wszystkiego co trzeba.

Z robótkami w tej sytuacji nie śpieszę się. Poczekają.

poniedziałek, 27 października 2014

Twórcze Inspiracje / zeszyt 6/6 (listopad 2014)

Dotarły do mnie nowe "Twórcze Inspiracje". Proszą się o recenzję, i zastanawiam się, z której strony to ugryźć. Jedna rzecz, że bardzo lubię patrzeć na wszystkie te cudeńka. Druga, że sama ewentualnie zabrałabym się za zrobienie dwóch-trzech z nich. Inne albo nie sprawdziłyby się u mnie w domu, albo wolałabym je w innej wersji. A trzecia: ze mną łatwo się nie zgodzić.  Oryginał jestem i już.


No to jedziemy:

1) Bombki haftowane - mój typ to pierwsza, wyszywana cieniutką złotą nicią. I to nie do końca krzyżykami, czego w piśmie jest zawsze dość sporo, a w dużej części ściegiem za igłą. Te esy-floresy wyglądają bardzo efektownie. Druga, haftowana koralikami, jest bardziej standardowa. Ładna, ale czuję do niej mniejszą "miętę". 

2) Bombki oplatane koralikami: zastanawiam się, czy się tym nie pobawić. Nie byłoby to trudne, już trochę koralikami robiłam, a dość efektowne. 

3) Wieniec ozdobny z kwiatkami i guzikami: uczucia mam mieszane, a dlaczego, to za chwilę. Ale kwiatuszki kanzashi z szablonów ładne. Same w sobie są niezłym pomysłem na ozdobę. 

4) Kartki haftowane krzyżykiem na osikowej kanwie: może niekoniecznie wzór gwiazdek. Bardziej podoba mi się choinka, malowana jednym pociągnięciem, ale przerobiłabym jej pieniek. Ten czarny trójkątny nie pasuje do niej. To musi być ładna kanwa, ta osika: efektowna, z połyskiem. Zostawiam tę zabawę miłośniczkom kartek i wszelkich prac z papieru. Ja mam ciężką rękę do wysyłania życzeń, zawsze to u mnie kuleje, z papierem jakoś się nie kocham, nie mam sprzętu i wszystkich tych ozdóbek.

5) Bombki haftowane wstążką: bardzo ozdobne, tylko mam głupie skojarzenie: bombki wielkanocne! Te kwiatki i krągłości, ten połysk wstążeczek sprawia wcale nie zimowe, a wiosenne wrażenie. Haft wstążeczkowy - jeszcze nie próbowałam, na razie mam kilka innych prac w rękach. Jeśli będę próbować, chyba raczej wybiorę inne wzory, po prostu kwiatowe. 

Aby podsumować świąteczny temat: wszystkie te bombki widziałam sama w Ustroniu na choineczce. Podziwiałam, zrobiłam nawet zdjęcia, tylko niestety aparat zawiódł - coś mi się przestawiło i zdjęcia wyszły zupełnie nieostre. Bombki na żywo były śliczne. Niestety w mojej domowej ciasnocie nie ujdą ozdóbki inne, jak wieszane na choinkę. Żadnych na ścianę, i tym bardziej żadnych do postawienia na stole, komodzie, czymkolwiek. Czyli raczej mniejsze i lekkie. Wianuszek ozdobny odpada, te duże bombki też. Jest mnóstwo osób, których to na szczęście nie dotyczy. 

Uwaga ogólna: ja jestem taki dinozaur, który pamięta świat jeszcze z lat 70-tych i 80-tych, kiedy było ubożej i nie tak światowo jak dziś. Święty Mikołaj miał za to pastorał i mitrę biskupią, a nie czapkę z pomponem i renifery, ho-ho-ho. Nie było jakiegoś kolorystycznego kanonu Bożego Narodzenia. Pierwszy raz, kiedy zetknęłam się z oczywistym dziś zestawem czerwień - ciemna zieleń - złoto, to było w USA, gdzie pojechałam dawno temu, zaraz po maturze. Dopiero wtedy z ogromnym zdziwieniem zobaczyłam Santa Clausów pętających się stadami po centrach handlowych tuż po Wszystkich Świętych. Przez prawie dwa miesiące ze wszystkich głośników sączyły się Dżingle Bells, "I'm dreaming of the white Christmas" i inne takie. Co to jest, u wielkiej niespodziewanej, przecież miejsce kolęd jest gdzie indziej - przy wieczerzy, i potem przez cały miesiąc, aż do Gromnicznej. I to się celebrowało, były śpiewanki kolędowe w gronie bliskich. A tu - ledwie się wróciło z grobów? Za to potem "święta, święta i po świętach" - 26 grudnia ludzie wrócili do pracy, a choinki i Santa Clausy znikły jak starte ścierką z tablicy. Cóż, doczekaliśmy i tutaj.

Wieniec to też import. Nie wiem, czy w całej Polsce, ale u mnie to nie było znane. W Stanach tak, tego rodzaju ozdoby były wręcz obowiązkowe. Nie zapomnę sceny jeszcze z lat 90-tych, z pracy. Przed Bożym Narodzeniem na ścianie w recepcji zawisł potężny wieniec, ozdobiony bombkami, prezencikami, szyszkami i mnóstwem tasiemek i koralików. I któregoś dnia przyszedł listonosz, spojrzał, zastanowił się i powiedział: "O... dzień dobry... Ktoś umarł?" 

Wianki ozdobne chyba więc zostawię innym, a do bombek być może dobrałabym sobie inne kolory. Ale ta złota niteczka z pierwszego wzoru może być jak najbardziej!

6) Breloczki - to mogłoby być ciekawe zajęcie dla dzieci. Zastanawiam się, czy nie zaproponować tego w szkole, tylko zrzucić się na te plastikowe zawieszki. No nie wiem, na razie jestem w kropce, co dać dzieciakom, żeby zrobiły na choinkę. Moje dotychczasowe propozycje są jednak dla dzieci zbyt trudne i czasochłonne. 

Czy gdzieś można dostać zwykłą słomę, z jakiej kiedyś na wsiach robiło się pajączki i mnóstwo choinkowych ozdób? Czy gdzieś jeszcze jest zwykła słoma w dobie kombajnów i urobku zwijanego maszynowo w jakieś kosmiczne motki opakowane w plastik? Chyba, że wzorem znajomej kupię rolkę kwiaciarskiej wstążki polipropylenowej (pewnie wolałabym po prostu papier) i nauczę się, a potem dzieci, robienia trójwymiarowych gwiazdek, jakie kiedyś pokazywała mi mama. I może to będzie lepsze niż bombki, bo szybsze i nie tak pracochłonne.

7) Kurs haftu złotego, część 3. Oj, kusi Dorota Chmielewska! Bardzo kusi! Kto wie, może kiedyś się złamię i popełnię taką pracę, bo to piękna sztuka! Niewiele brakowało, a zapisałabym się na jej kurs w Ustroniu. Trzy plusy dla tego kursu! 

8) Bransoletka zawijana w stylu Chan Luu: bardzo ładna rzecz. Ten pomysł był dla mnie inspiracją przy długich bransoletkach, choć ja je robię inaczej. Koraliki z szeroką dziurką trzeba jednak pewniej mocować, nie na jedną niteczkę, bo będą latać we wszystkie strony. Tu jednak użyte są koraliki mniejsze i w ogóle inne. Bardzo efektowny drobiazg i łatwa robota.

9) Organizer - worek z kieszeniami. Ślicznie to wyszło. Kolory, kieszonki i w ogóle. Ech, a ja nie mam maszyny, ani wszystkich tych mat, linijek i noży do krojenia, tylko zwykłe nożyczki. Na razie szycie to moje niespełnione marzenie, a w ręce szyć niezbyt lubię, zwłaszcza większe rzeczy. 

10). Komin - zamotka. Niezbyt mnie to przekonuje. Musiałabym zrobić coś znacznie szerszego i tak zawinąć, żeby mnie nie przewiewało pod szyją. Ja jestem zmarźluch. Poza tym dobrałabym inne kolory, ale to już jest najmniejszy problem. 

11) Haft tucholski. To mi się bardzo, bardzo... Jestem w trakcie lektury "Polskich haftów i koronek", tam sobie poczytałam więcej o szkołach haftu kaszubskiego. Prawdziwa strata, że zaginęła szkoła haftu złotego, jaki był stosowany na czepcach. Cudeńka. Ileż to było pracy, a jakiej dokładnej, precyzyjnej, mistrzowskiej. Jeśli to prawda, że do takich prac dla ludności cywilnej delegowane były mniej zdolne uczennice klasztornych szkół hafciarskich, jak wyglądały te robione przez mistrzynie? 

W ogóle coraz bardziej mnie nęci haft płaski. Jeszcze nie mam odwagi się z nim zmierzyć, ale powoli, powoli... 

12) Serwetka w stylu kaszubskim - jednak nie. Ja bym to natychmiast przerobiła na haft płaski i odnalazła stare książeczki o tym hafcie. Wersja krzyżykowa mi nie odpowiada, ja chcę oryginał. 

Haftom ludowym i tradycyjnym w różnych technikach - trzy razy tak!  Może dać do wyboru wersję krzyżykową dla kochających krzyżyki, i haftem płaskim dla odważnych? On jest chyba bardziej wymagający, ale wysiłek się opłaca.

Pod koniec mamy ogłoszenie wyników konkursu na blog. Gratuluję zwyciężczyniom! Trochę szkoda, że nie miałam szans, ale walka była ostra, a blogów bardzo, bardzo wiele.

Taka bardzo, bardzo subiektywna recenzja, nawet prędzej "moje wrażenia na temat numeru". Zajrzyjcie, przejrzyjcie, zobaczcie sami, myślę, że można niejedno dla siebie znaleźć. Albo zrobić wprost ze wzoru, albo się twórczo zainspirować!

czwartek, 23 października 2014

Oj, pobyłoby się jeszcze...

Szkoda było wyjeżdżać. Wlazłoby się na Czantorię, jeszcze na niej nie byłam. Obadało okoliczne szlaki. Znalazło trochę buków, bo one teraz dopiero byłyby zielono-żółto-złoto-brązowe, nic tylko zdjęcia robić. Ech.

Dobrze było choć poczuć, że ziemia pod nogami idzie w górę i w dół. Bardzo mi tego brak w Warszawie. Jak jest płasko, po co chodzić na spacery. No wiem, dla zasady, poza tym czasem są ładne widoki, no i ponoć to zdrowo. Ale takie chodzenie po drogach płaskich niczym Plac Defilad tylko mi włazi w kręgosłup. Czasem myślę, że w Warszawie przydałaby się jakaś nieduża orogeneza. Orogeneza warszawska, to brzmi dumnie. Nie wiem tylko, co by z miasta zostało, a lubię je, bo moje.

To sobie choć powspominam:









A po powrocie co zostało? No, prace. Te moje z kursów, do dokończenia, czyli serwetka do obrębienia mereżką, wzorek koniakowski, który mruga do mnie oczkiem z saszetki, i ta skończona, czyli kotek. Kotek patrzy na nas z pianina.

I wspominki z kursów pętelek - różne ścinki i skrawki, na których tłumaczyłam detale. Bardzo się cieszę, że udało się o wszystkim choć z grubsza opowiedzieć i jako-tako przećwiczyć, nawet dotarłyśmy do pracy z nicią poliestrową i podstaw wzorów tureckich. Niby to proste, co pokazałam, ale kolorowe. Łatwo będzie spróbować samemu:


wtorek, 21 października 2014

V Ogólnopolski Zjazd Twórczo Zakręconych w Ustroniu

Czyli już piąty, a dla mnie drugi, bo byłam tam trzy lata temu. Wiele osób wraca co rok! Świetna impreza, spotkanie takich wariatów jak ja z całej Polski. Rzecz jasna najłatwiej dotrzeć ludziom, którzy mieszkają w bliskiej okolicy, i przy stolikach na warsztatach słyszało się piękną gwarę śląską, ale byli goście i z daleka.

(źródło - Coricamo)

To zdjęcie grupowe, na które ja się nie załapałam, choć musiałam być gdzieś blisko, za tymi krzaczkami po lewej, i zasuwać ostrym kłusem, hi hi. Tyle było do zrobienia na warsztatach, i tyle trzeba było zdążyć zrobić w ciągu krótkich trzech godzin między jednymi zajęciami a drugimi! Obiad zjeść, nagadać się z ludźmi, naoglądać stoisk, a na dodatek przejść się po okolicy i porobić zdjęcia. Trochę mi niestety zastrajkował aparat, i nie łapał ostrości na bliskich detalach. W ten sposób przepadły mi zdjęcia stoisk, wystawy, haftów ukraińskich. Na szczęście inni porobili zdjęć dosyć, aż w nadmiarze, jest co oglądać. 

Ile nas jest na tym zdjęciu zbiorowym, jeszcze nie liczyłam. Dwieście sztuk? I to nie licząc tych, którzy przegapili godzinę zdjęcia, jak ja. 

Dziękuję organizatorom: Coricamo, które wzięło na siebie ciężar imprezy, Aśce Bartoś, która ją zapoczątkowała, rozkręciła i przez cztery lata trzymała pewną ręką, a teraz na pewno podpatruje, jak się sprawuje piąty zjazd, i wszystkim, który się przyczynili do powodzenia przedsięwzięcia.

Dla mnie to była intensywna praca: dwa razy prowadziłam warsztaty z koronki pętelkowej, trzy razy uczyłam się sama. Miałam dwie fantastyczne grupy, które złapały jak złoto wszystko, co chciałam przekazać, a teraz już od nich zależy, czy będzie im się chciało ciągnąć dalej tę zabawę, czy znajdą sobie inne zajęcie. Ja to rozumiem, bo uczyłam się różnych rzeczy, ale pozostaję na zmianę przy kilku technikach, inne czekają na swoją kolej. Kto wie, w jaką stronę jeszcze zaprowadzi mnie humor. Może bakcyl pętelkowy został jednak zasiany? Będę czekać na odzew. 

Zapisałam się na szycie kota-klamkowca u Alicji Olczak. Trochę w ciemno, ale pomyślałam tak: maszyny w domu nie mam, szyć w ręce niby potrafię, ale ktoś wprawny na pewno pokaże mi różne szczegóły, które ułatwią życie, albo wręcz umożliwią poprawne wykonanie różnych rzeczy. I tak było. Bardzo sobie chwalę tę naukę. Były nas w grupie trzy osoby, uszyłyśmy trzy różne koty, każdy był inny i każdy piękny:




Mój jest ten z zieloną kokardą, a żółty to dzieło Alicji, na zachętę dla kursantek. Dzieciaki już polubiły tego kota. Nawet pojechał wczoraj do szkoły! 

Drugie warsztaty były z haftu ukraińskiego. Prowadziła Oksana Jacykiw. Fenomenalna rzecz: właściwie nic u niej nie zdążyliśmy wyhaftować przez trzy godziny, za to wyszliśmy z takim ładunkiem wiedzy, co i jak robić po kolei, jak zaczynać haft, przedłużać nić, kończyć haft, jak zrobić brzegi serwetki mereżką, że będziemy to przetrawiać przez najbliższe tygodnie. Tę serwetkę mamy sobie wykończyć mereżką na pozostałych trzech brzegach, i jeśli będzie dane spotkać nam się za rok, popróbujemy na niej wzorów z różnych regionów. Już się zapisuję!

Ostatnie warsztaty, w niedzielę rano, wybierałam na gorąco. Nie zapisywałam się z wyprzedzeniem, przekonana, że będę musiała zrywać się wcześnie na autobus czy pociąg. Ułożyło się inaczej, koleżanka zaproponowała transport (za co jestem jej ogromnie wdzięczna), więc raniutko na 7.30 podreptałam na mszę do Św. Klemensa, a przed dziewiątą już robiłam rozeznanie na sali, gdzie by się można dosiąść. Znalazłam miejsce u Bogusławy Lazar, prowadzącej kurs koronki koniakowskiej dla zaawansowanych. No i znowu strzał w dziesiątkę. Tyle się narobiłam serwetek, a właśnie takie detale, jak chowanie nitek na początku i na końcu pracy, łączenie motywów i podobne, pokazała mi Bogusia, bo ja kombinowałam jak koń pod górę. I ta koronka, złożona z mnóstwa łączonych motywów, przestaje być jakimś koszmarem, który się zacznie i rzuci, a nagle robi się prosto i gładko. Na razie udało mi się tyle:


Będzie więcej.

A do moich kursantek - pamiętacie serwetkę, którą wam pokazywałam jako materiał poglądowy, tę jeszcze niedokończoną? Mówiłam, że trochę się boję długich pętelek wyciągniętych do góry, takich długości centymetra albo więcej, że kombinowałam z szablonem, że muszę pruć i zrobić jeszcze raz... A guzik, żaden szablon. Chyba coś się przełamało, odmieniło mi się albo jak. W ręce zrobiłam koniec końców cały ten rząd pętelek, już go pozaplatałam tak jak to miało być, i już wyliczam pętelki podstawowe pod bordiurę (ma być co sześć - za chwilę serwetka będzie obwieszona dookoła agrafkami). Kosztowało mnie to dwa razy wycinanie kilkunastu za krótkich albo za długich pętelek, ale okazuje się, że umiem zrobić równo. Trzeba wyczuć rzecz i już. Jak ta jedna poszła, to i inne pójdą. To co - próbujemy za rok? 


wtorek, 7 października 2014

Pan Kotek był chory...

... i szalał, rozrabiał, wpadał we wszystkie dziury, podkradał starym zwyczajem co się da ze stołu, tylko czegoś mrużył oczko prawe i czasem kichał. Skoro mu to samo przejść nie chciało, wybrałam się z młodym do weta. Dostał antybiotyk, kropelki do oczu i zalecenie kontroli za kilka dni, a ode mnie na wszelki wypadek szlaban na spacery, bo Młode Pokolenie uczy go spacerów w szelkach i na smyczy. Pierwszy spacer to była panika i trzęsionka, ale już drugi i trzeci okazał się fascynujący do tego stopnia, że Topcio waruje a to pod drzwiami wejściowymi, a to na balkon, żeby tylko wydostać się z domu. Niedawno smyrgnął mi pod nogami późno wieczorem, jak już byłam w piżamie, i miałam do wyboru miotać się po balkonie w niekompletnym stroju albo szybko coś wymyślić. No cóż, nałożyłam żarełka na miskę, "zakiciałam" głośno, i niemalże z hukiem wpadła do domu z balkonu Simka, a Topcio za nią ostrym kłusem. Uff.

Nie wiem dokładnie, ile antybiotyku odmierzyła pani doktor pierwszym razem, ale za drugim kicio dostał porcję na 2,5 kg. Gdy go ważyliśmy w Łomnicy, wyszło 800 g, potem 1000! Całkiem niedawno wsadziłam go na wagę w domu, pokazała 1,6 kg, ale czy to było trzy tygodnie temu, czy ile, nie pamiętam. Czas tak leci. I teraz wyciągnęłam wagę, plastikową miskę, wytarowałam i wsadziłam kota na tę konstrukcję. Zanim uciekł, doczytałam się wyniku 2,3 kg. Tak urósł przez półtora miesiąca!


niedziela, 28 września 2014

Gdzieś jest taki bazar

Podobno gdzieś w Turcji jest bazar koronek. Widziałam zdjęcia. Szaleństwo absolutne. Znajoma mówiła, że działa cały rok! Cóż, znajoma jest z drugiego końca świata, trudno ją będzie dopytać o szczegóły. Myślałam, że to gdzieś w Stambule, ale teraz widzi mi się, że chodzi o Gönen, miasto w prowincji Balıkesir.

http://www.oyaceyiz.com/?Syf=18&Hbr=440441&/Oya-pazar%C4%B1nda-%C3%87ekim-Oldu
http://www.oyaceyiz.com/?product=1380879&pt=Oya+Pazar%C4%B1
 https://www.youtube.com/watch?v=oTUnbRjBca8 - obrazki z targu
https://www.youtube.com/watch?v=afK_RMTNF78 - a tu dłuższy reportaż, widać i pracę nad serwetkami, i bazar, można też się przyjrzeć samym koronkom.

Po raz kolejny też natknęłam się na link do takiej strony:

http://www.gonenoya.com/

I zrobiło mi się miło, bo coś mi się już zaczyna w tym dziwnym języku układać. A do tego całkiem dobrze rozumiem duży napis "SİTEMİZE HOŞGELDİNİZ": "Witajcie na naszej stronie". Podejrzewam zresztą, że poprawniej by było napisać "hoş geldiniz", ale może nie mam racji. Do niedawna był to dla mnie jeden zagmatwany, egzotyczny misz-masz.

I lepiej jeszcze, oglądam sobie po kawałku ten reportaż, i ŁAPIĘ SŁOWA!!! 

wtorek, 23 września 2014

Chomik robótkowy w akcji

Mnie to do sklepu wypuścić, zwłaszcza po przymusowym poście od zakupów. Zobaczyłam w ulubionym sklepie ładne koraliki, to od razu nabrałam do koszyka pół kilo:


A teraz skończył mi się czarny sznurek, do tego prawie nic mi nie zostało małych czarnych perełek, ewentualnie jeszcze ze dwa odcienie sznurka miałam w planach, tak na wszelki wypadek. A efekt?


I to się nazywa "chomik robótkowy".

sobota, 20 września 2014

Dwie rzeczy skończone

Stan rozgrzebania prac:

  • zimowy obrazek - na razie stoi w miejscu;
  • chustka z próbką tureckiego wzorku - trochę się posunęła naprzód.
  • Do tego gdzieś głęboko w pudle czeka szydełkowy bieżnik z motywów (ale motywacji brak) i - niestety, niestety - kwadracik na poduszki dla dzieci.
Za to ze spisu rzeczy niedokończonych znikły mi wczoraj dwie:
  •  serwetka szydełkowo-pętelkowa z motywów; ostatni motyw od tygodnia czy dwóch leżał w pudełku zapomniany,

  •  i druga bransoletka z perełek - udało mi się odnaleźć  torebkę z zapięciami, hura!


czwartek, 18 września 2014

Pętelki w wersji hard

Że na forum kuferek.org zamieszczam całe sterty instrukcji do pętelkowych kwiatków, to niektórzy wiedzą. Że dwa takie kwiatki wydłubałam przed rokiem, może też ktoś jeszcze pamięta. Ale co dalej, to nikt nie wiedział łącznie ze mną. To znaczy miałam od dawna taki szczytny cel, żeby nauczyć się robić kolorowe bordiurki na turecką modłę, tylko a to jakieś tłumaczenie wypadło, a to koniecznie koraliki, a to jakiś haft do zrobienia, i tak to szło. Poza tym oswajam się z okularami i z faktem, że sokoli wzrok to ja miałam do niedawna, i trochę mi to psuje humor.

Wreszcie jednak zyskałam motywację do pracy i wróciłam do próbki, którą zaczęłam przed rokiem. Konkretnie jest to pół cienkiego szala ze szmateksu, bo druga połowa była dziurawa. Akurat w sam raz materiał, aby go wypsuć na próbki. I słusznie, że nie poświęciłam nic lepszego, bo równe to mi to nie wychodzi. Jak wyjdzie, pogadamy inaczej.

Wyciągnęłam to nieszczęście na światło dzienne, przekopałam się przez worek z kordonkami, i tak sobie robię marząc o chwili, kiedy "zajęcze uszy" będą wreszcie grzecznie leżeć w jednej płaszczyźnie, a piramidki przestaną się chylić na wszystkie strony.







A jak już zacznie to-to przyzwoicie wychodzić, to powiem, skąd ten nagły zryw.

Bo sznurek był za cienki

Kupiłam kiedyś przez nieuwagę motek zbyt cienkiego sznurka. W każdym razie zwykle używam grubszego, i wiadomo było, że tego nie wykorzystam do moich grubiutkich koralików. Postanowiłam powalczyć z nim teraz. Przy okazji zużyłam trochę drobnych perełek, które też zalegały mi pudełko.



Czarne perełki zostały nawet zużyte dość dokładnie. Jeśli mam jeszcze coś zrobić do kompletu, będę musiała rozejrzeć się za drugim sznurem.


sobota, 13 września 2014

Na niebiesko

Kupiłam kiedyś zapas sznurków w różnych kolorach. Niektóre szły całymi motkami, wszystko do nich pasowało. Inne - niby ładne, ale koralików nie dawało się do nich dopasować. A to wychodziło smutno, a to nijako, a to badziewnie i pstrokato, albo w ogóle nie wiadomo jak. I kiedy sznureczków zostało już tylko trochę, znalazłam do nich koraliki. Czy to jest sprawiedliwe? Tego bladoturkusowego wystarczyło mi teraz zaledwie na cztery małe bransoletki, a mogłabym trochę poszaleć...



A intensywny niebieski udało mi się tak wymierzyć, że zostało mi pięć centymetrów! Jaka precyzja - akurat wyszła z niego bransoletka i para kolczyków! Teraz tylko mam nadzieję, że uda się dostać podobny.




wtorek, 9 września 2014

Bombki w szkole - nie wiem co zrobić.

Zrobiłam tę filcową bombkę, oszacowałam, ile materiałów wychodzi na sztukę, rozejrzałam się w cenach. Jeśli mielibyśmy robić takie bombki z dziećmi w szkole, trzeba mieć orientację. Moja córka dała sobie radę z filcowanym serduszkiem i bombką zupełnie kosmiczną i jestem z niej dumna, że hej. Ani razu nie ukłuła się w palec. Ja też. Igły do filcowania jednak budzą respekt i trzeba patrzeć co się robi, inaczej o wypadek nietrudno.

Miałam też dwa inne pomysły co do bombek, bo podejrzewałam, że filcowanie jednak nie przejdzie. Konkretnie bombki-karczochy i bombeczki całe pokryte cekinkami na szpilkach. To tez musiałam obadać - jak długo się to robi, ile czego wychodzi, jaki koszt itd. Przeszukałam hurtownię, przejrzałam pasmanterię, zaopatrzyłam się w bombki styropianowe (poprzednie już wszystkie zostały wykorzystane) i kilka metrów wstążek, i zrobiłam pierwszego w życiu karczocha:




Trochę krzywy wyszedł, trochę za rzadko od góry robiony, ale i tak całkiem mi odpowiada i zawiśnie na choince. Barwy jakieś takie nie zimowe, bardziej mi przypominają jesienne kwiatki. Astry? Chryzantemy? Nie wiem. Widać w takim humorze byłam, gdy wybierałam kolory.

Z filcu i karczochów jednak nic nie wyjdzie. I zbyt długa praca, i zbyt precyzyjna, i te igły przy filcowaniu budzą pewną grozę. Trudno. Jeśli nic innego nie przyjdzie mi do głowy, spróbuję z tymi cekinami i szpilkami. Prawdę powiedziawszy, w ogóle przeszła mi ochota na szpilki przy pracach z dziećmi. Moja mała to szczególny przypadek, radzi sobie z różnymi rzeczami, ale jak reszta będzie się kłuć w palce ile razy sięgnie do pudełka ze szpilkami, to co? A tego będzie ze dwieście na bombce.

Szukam mniej ryzykownych pomysłów.

piątek, 5 września 2014

Serwetka w gwiazdki - ciąg dalszy


To moja obecna praca. Do skończenia zostały jeszcze trzy motywy. Wzór podpatrzony u CouchCrochetCrumbs. Ten pomysł często spotykam na stronach tureckich: zrobić motywy szydełkowe albo frywolitkowe, a dookoła płatki najprostszym pętelkowym ściegiem. To nie jest trudne, a bardzo efektownie wygląda.

Przy okazji testuję Adę 30. Większość pętelek dotąd robiłam Altin Basak, choć Ada też już się pojawiała. Chyba jest odrobinkę grubsza od Altin Basak, ale różnica jest niewielka. Miałam taki moment w Krasnymstawie, że nić się co chwila rwała. Teraz jednak używam nici z tego samego kłębka i nie narzekam. Przy całej tej pracy zerwała mi się może raz albo dwa razy. To się zdarza i z tureckimi nićmi.

Trochę zmieniłam sposób zaciągania węzełków. Przedtem pociągałam za całą nić, co jest szybkie i łatwe, ale może ją mocno nadwyrężyć. Cały ten odcinek nici podlega kilkudziesięciu solidnym szarpnięciom - są momenty, gdy czuję, jak trzeszczą włókienka. Dlatego teraz trzymam nitkę kilka centymetrów za węzełkiem. Przyzwyczaiłam się. Jest mniejsze ryzyko, że nić się zerwie.

środa, 3 września 2014

To był pracowity urlop

Trafiłam na urlop w miejsce, gdzie nie dość, że gospodyni robi fantastyczne koronki klockowe i gobeliny, nie dość, że prowadzi kursy obu technik, to jeszcze ściągają na urlop inni tacy maniacy jak nie przymierzając ja i robią sobie wieczorami istne sabaty czarownic. A jak pogoda nie pozwala na wędrówki albo jak się komuś po prostu nie chce, to można i cały dzień siedzieć nad igłami, nitkami, krosnami i całym tym bogactwem.

Cośmy tam mieli i czegośmy próbowali:
  • koronce klockowej tym razem ja się tylko przyglądałam, ale posiedziała sobie nad nią Kasia. Oczywiście Małgosia z córką robiła koronkowe wzorki non-stop, bo zapasy szybko jej się rozchodziły na kolejnych kiermaszach.
  • Sebastian wprawił nas w podziw, bo strawił całych 18 godzin przy krosnach tkając gobelin ze strachem na wróble - wyszedł fantastycznie!
  • Kasia z kolei przywiozła wyposażenie do produkcji mydeł. Przyglądałam się całemu procesowi, a było czemu! Jedno takie dostałam na pamiątkę, jeszcze musi parę tygodni odleżeć, zanim zasadowość spadnie do jakiegoś sensownego poziomu, ale pachnie cudownie.
  • Ja pomęczyłam otoczenie koronką pętelkową, a na dodatek sznurkowo-koralikową biżuterią. Ta ostatnia nawet jakby się przyjęła, bo już po moim odjeździe to i owo powstało.
  • Ania natomiast nauczyła mnie, jak się robi broszki (czy co tam kto chce) z suwaków i filcu. Postanowiłam, że broszka będzie na prezent, wybrałam kolory i po małych czterech godzinach wyszło coś takiego:

Był i ciąg dalszy zabawy z filcem, mianowicie moja mała, która też posiedziała sobie ze mną parę razy na robótkowym sabaciku, dostała do ręki filc, igłę i styropianowe serduszko.



A teraz okazało się, że filc się spodobał, i trzeba było odwiedzić ulubioną hurtownię i zaopatrzyć się w igły, filc i styropianowe bombki. Co więcej, zastanawiamy się nad zajęciami z dziećmi w szkole. Rozważam różne za i przeciw, myślę nad technikami, nad kosztami materiałów. Co z tego wyjdzie, jeszcze zupełnie nie wiem. Przed nami zebranie rodziców.

Materiały już nam posłużyły do zrobienia dwóch bombek - córka robiła dla przyjemności, a ja z obowiązku (choć też nie bez przyjemności), aby oszacować ile tego wychodzi i jak długo może trwać robota.