poniedziałek, 17 listopada 2014

Koty od pieluch

Zdaje się, że miałam pomysł na nowy post, ale to było baaardzo dawno temu. Już zapomniałam. Pewnego bowiem ranka, tydzień temu z okładem, rozległo się do drzwi pukanie. Ja jeszcze tak jakby niegotowa do spotkań z ludźmi, poniekąd w dezabilu, zignorowałam. Po kwadransie było już dzyń-dzyń. Tym razem otworzyłam. W drzwiach stał sąsiad.

- Pani nie wie może, co to za kotka, taka w łatki, która chodziła nam po balkonach? Bo widzi pani, ona się okociła, mam na balkonie cztery martwe kociaki.

No i postawił mnie do pionu. Chwyciłam chyba rękawice kuchenne, tak na wszelki wypadek, i truchcikiem pobiegłam do niego. Na balkonie zastałam pod niskim stolikiem znajomą kotkę, która rzeczywiście od kilku miesięcy błąkała się po naszym osiedlu, a obok porozrzucane maluszki.

- Ten jeden chyba przed chwilą żył, bo ruszał łapką.

Ten jeden, oraz drugi obok, akurat już nie żyły. Kotka wyła i prychała, rzucała się na nas. W dwóch podejściach udało mi się zabrać jej najpierw dwa malce, które jakby zdradzały oznaki życia, potem dwa pozostałe biedaki. Natychmiast zabraliśmy się za ogrzewanie żywych kociąt. Chuchanie, masowanie, ciepły termofor, ciepłe szmatki. Coś do pyszczka - wzięłam z domu mleko rozmieszane pół na pół z wodą. Ja nie mam sklepu zoologicznego, żeby ot tak sobie mieć na składzie kocie mleko w proszku. Kotce natomiast wystawiłam zapasowy transporter Simki, okryty ciepłym kocem. Wlazła do niego i wyła na nas ze środka. Sąsiad opatrzył mi rękę, którą solidnie zahaczyła mi pazurem. Dziura niewielka, ale krew lała się kroplami. Widać zwierzak trafił w jakieś naczynie. Dopiero teraz, po tylu dniach, zlazł strupek, a dookoła jest tylko niewielki siniaczek. Gorzej to wyglądało.

Sąsiad zadzwonił po ekopatrol. Umówiliśmy się, że ja przejmuję kocięta, skoro mam możliwość dopilnowania ich, on mi zostawi klucz, ja pogadam z panami eko. Może zabiorą kotkę, może znajdą jakieś dobre miejsce kociętom. Kotka z powrotem już ich nie przyjęła. Wyrzuciła z tranporterka z powrotem na zimne kafle.

Ekopatrol zjawił się po godzinie. Pogadałam z nimi na korytarzu. "Kotki nigdzie nie zabierzemy, bo... - już nie pamiętam co powiedzieli. - A kocięta weźmiemy do lecznicy do uśpienia. Tyle możemy zrobić. Takie mamy przepisy." - "To wiedzą panowie, ja się wstrzymam. Decyzję o uśpieniu zdążymy jeszcze podjąć. Ja spróbuję tym małym dać szansę. Zgoda?" - "Zgoda." No i dałam.

Jak się trochę uspokoiło, zrobiłam szybki wypad do lecznicy po jakieś mleko dla malców. Dogadałam się z panią doktor, że na razie damy im mleko Convalescent. To mała torebka, a ja nie wiem, czy z tych malców coś będzie. Kupię puszkę karmy za 70 zł, koty zdechną, i co? Wydatek w plecy.

Dzień upłynął na pracach domowych przerywanych zapychaniem głodnych pyszczków. Jeden malec był rudy i zdaje się, że kocurek, drugi szylkretowy, najwyraźniej koteczka. Rudasek słabł. Do wieczora coraz mniej się poruszał. Sierść miał przylepioną do ciała. Bieda straszna. Trikolorka żwawiej się ruszała i jadła z apetytem.



Wieczorem zjawiła się pani z TOZ-u z klatką-łapką, aby złapać kotkę. Rozstawiła ją, zrobiła szlaczek z jedzenia, popodziwiała maluszki, zdechlaczki wzięła do utylizacji do lecznicy. Niestety rudasek dołączył do zawiniątka. Dzieci przeżyły to mocno.

Po jej wyjściu nieoczekiwanie zjawił się sąsiad z nowym kotkiem. Piątym. Znalazł go znowu na kafelkach przed transporterem. Biedna kotka, która nieoczekiwanie została matką i kompletnie nie wiedziała, co z tym fantem zrobić. Ogłupiała, nieszczęśliwa i kompletnie zdezorientowana. Kotki bywają fantastycznymi matkami, lecz nie wszystkie. Ta najwyraźniej nie była. Kociątko, ciemna szylkretka, dołączyło do siostrzyczki w pudełku z termoforem, rzecz jasna po solidnym ochuchaniu, rozmasowaniu i rozgrzaniu.

Noc była ciężka. Jaśniejsza szylkretka, ta pierwsza, marudziła, w końcu zaczęła mocno płakać. Zapadała w sen, potem budziła się z krzykiem. Oddychała ciężko, z jakimś dziwnym pochrapywaniem. Zdechła nad ranem. Z pyszczka sączyła się krew. Żal było, bardzo żal. Pomyślałam, że gdybym miała szklaną kulę i wywróżyła, jak skończy ona i braciszek, dałabym te dwa biedaki ekopatrolowi natychmiast do uśpienia.

Rankiem miałam więc pod opieką już tylko jednego kotka. Byłam mocno niewyspana, ale cóż - karmić malca trzeba było co dwie godziny, masować brzuszek, ogrzewać, zmieniać wodę w termoforze - nie odeśpię. Zadzwonił telefon. Tym razem sąsiadka, wtajemniczona w sprawę. - Niech sobie pani wyobrazi, że znalazłam jeszcze jednego kociaka z tą kotką, na zupełnie innym balkonie! I też jest cały zmarznięty, a kotka zamiast go ogrzać, siedzi koło niego i wyje na ludzi!

Mam taki kijek z haczykiem od sklepowego wieszaka, czyli namiastkę pogrzebacza do wyciągania kocich zabawek spod szaf. Uwiązałam toto do kija od szczotki, wzięłam grubą czapkę do owinięcia kociątka, i pobiegłam przed dom. Wygarnęłyśmy szkraba, tym razem kotka nie sięgnęła nas pazurami. Znowu trzeba było rozgrzać, rozmasować, nakarmić. Ten egzemplarz miał pingwinie umaszczenie: z wierzchu czarny, na brzuszku biały.



Przeżyły właśnie te dwa: ciemna szylkretka przyniesiona wieczorem, i pingwinek znaleziony rano (sądzę, że też koteczka). Od tego czasu śpię mając pod ręką budzik i koci osprzęt do mieszania mleka, karmienia pyszczków, masowania brzuszków i mycia wszystkiego co trzeba.

Z robótkami w tej sytuacji nie śpieszę się. Poczekają.

4 komentarze:

  1. Boże, co za historia... Bardzo, bardzo Cię podziwiam i trzymam kciuki za maleństwa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Trzymam kciuki za odchowanie maleństw. Dobrze, że wszystkim dałaś szansę. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja też trzymam kciuki za maluszki!

    OdpowiedzUsuń
  4. Kocham Cię za dobre serduszko :) <3

    OdpowiedzUsuń