sobota, 17 stycznia 2015

Zabawa w farbowanie

Tak się złożyło, że potrzebowałam kordonka w różnych kolorach, znacznie weselszych niż te, które miałam. Wiosna, lato - z czym się to może kojarzyć? Z soczystą zielenią jasną i ciemną, błękitnym niebem, pomarańczowo-brzoskwiniowym zachodem słońca, żółtymi wiosennymi kwiatami, turkusowo-zielono-błękitnym morzem, i z mnóstwem innych przyjemnych rzeczy. Przejrzałam swoje zapasy i znalazłam: granat, kobalt, bordo średnie i ciemne, ostrą czerwień, smętną ciemną zieleń, do tego pudrowy róż (żeby nie powiedzieć gaciowy). Trochę to za poważne.

Z drugiej strony na dnie szuflady od dawna trzymam torebeczkę z mnóstwem barwników do tkanin, a w innym kącie pudełko białej Ady 15. Kupiłam na zapas, i wreszcie przyszła na nie kolej. Owszem, było napoczęte już dawniej. Zrobiłam kiedyś kilka motków farbowanych nici, zafascynowana instrukcją na blogu Okiem Gackowej:


Wyszło z tego trochę frywolitek:




Teraz powtórzyłam eksperyment. Z kuchni zrobiła się istna jaskinia wiedźmy. Parujący garnek na gazie, mnóstwo szklanek i filiżanek z podejrzanymi substancjami (...eee, każda z innym kolorkiem).  Walające się kawałki ręcznika kuchennego. Zwoje folii. Piekło przeniosło się do łazienki, gdzie kolejne motki płukały się w kilku miskach. Śmierdziało octem. Potem całe to dobro suszyło się na kaloryferze, a w zlewie piętrzyły się upaćkane filiżanki. Nie było gdzie ich odkładać po zmyciu, część musiała obeschnąć na blacie przy zlewie. Tak, tak, droga Perfekcyjna Pani Domu: jeżeli jest Pani zwolenniczką natychmiastowego wycierania i chowania do szafek umytych naczyń, serdecznie zapraszam!






Były dwie albo trzy sesje tego farbowania. Nie powiem, jestem całkiem zadowolona z wyników. Tam, gdzie było dziesięć białych motków, mam teraz wszystkie kolory tęczy i jeszcze trochę. Część jest jednokolorowa, część mieszana. Nie wytrzymałam, narobiłam już z tego koronkowej drobnicy: 


W końcu zawzięłam się i porobiłam próbki każdego koloru (a mam ich koło dwudziestu), co więcej, z każdej nici wyszydełkowałam malutki wachlarzyk i przyczepiłam do torebeczki, żeby widzieć, jaki kolor wychodzi naprawdę. To nie żart, większość farbek całkiem ładnie przypomina to co jest na opakowaniu, niektóre jednak bardzo odbiegają od opisu. Kolor pistacjowy okazał się bladym turkusem. Pomarańczowy w ogóle nie przypomina pomarańczowego. Złoty bynajmniej nie jest metalizowany. Dobrze jest mieć jakiś wzór. A przy okazji wypraktykowałam, że śliczna wiosenna zieleń wychodzi, gdy zmieszać właśnie ten pistacjowy z odpowiednią ilością żółtego, natomiast fantastyczne soczyste zielenie udały mi się, gdy umalowałam zwój nici zielenią, ciemną zielenią i szafirem (który był raczej zielononiebieski niż szafirowy), i wszystko to poprawiłam żółtym.

Jeszcze jedno: nie jest łatwo w taki sposób uzyskać równe farbowanie. Nie gotowałam przecież nici w roztworze barwnika, boby mi garnków nie starczyło. Potem zresztą nie domyłabym ich wszystkich i umarłabym z głodu, bądź pochorowała się od skażonego jedzenia. Farbki nie zawsze równo się rozpuszczają. Bywają grudki, poza tym w jednym miejscu pędzel chlapnie mocniej, w innym słabiej. Zrobiłam rzecz idiotyczną: brałam te zwoje nici i miętosiłam w garści, aż uznałam, że barwnik dotarł we wszystkie zakamarki. Jak potem wyglądały moje ręce, wstyd pomyśleć. Następnym razem zaopatrzę się w gumowe rękawiczki. Słowo.

czwartek, 8 stycznia 2015

Słowik

Mam zakocony balkon. Zwierzaki mogą się tu swobodnie dostać i nieraz je widzę, jak sobie wędrują, albo wręcz siadają pod drzwiami i czekają. Nawet wśród tych dzikich i nieufnych zdarzają się dość sprytne, aby wyniuchać, że tu ludziska mają miękkie serce i wystawią miseczkę chrupek i picie. Aktualnie z dzikusów widuję mamę Stokrotki i Sasanki, tę trikolorkę, która tak nieszczęśliwie - lub bardzo szczęśliwie - urodziła kocięta na balkonach sąsiadów. W sumie nawet, gdyby była najtroskliwszą matką, kocięta nie miały szans przeżycia na dworze. W listopadzie? Niemowlęta wymagające ciepłego gniazda? Nic by z tego nie było. 

Tymczasem obie kicie żyją, mają się świetnie, i Stokrotka w tej chwili właśnie dodała własny wpis na blogu: ]\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\\

O. 

Kitka jest jednak nabytkiem dość nowym, na osiedlu zaczęła pojawiać się bodajże późnym latem. A my mamy starszych kocich znajomych. Jednym jest oczywiście Rudy. W tej chwili grzeje się u nas, jednak gdy tylko zrobi się cieplej, będzie znikał na całe dnie. Czasami, choć rzadko, pojawia się Syjamek vel Leon. 0---------------- [Stokrotka, ja cię bardzo proszę, teraz tu nie pisz i nie włączaj opcji]. Zje kilka chrupek i idzie. Nie lubi, jak się go dotyka.

Całkiem często zjawia się za to Słowik. To jest któś! Kiedy zza okna, całkiem dobrze izolującego dźwięki, słyszę przeciągłe "maaaau", nikt nic mi nie musi tłumaczyć. Wiem i tak. Za drzwiami siedzi potężny osiedlowy kocur. "Mordziasty", jak by go określił niezapomniany Wiech. Te świńskie, skośne oczka. I głos nie do pomylenia. Poznaliśmy go w lutym zeszłego roku. Wtedy mianowicie po raz pierwszy od lat usłyszałam kocie śpiewy. Niby mamy na osiedlu stado kotów, które produkuje kociaki przynajmniej dwa razy do roku, ale takich arii jak za mojego dzieciństwa to tu nie bywało. A tymczasem zwierzaki odzyskały głos. Najgłośniej darł się ten właśnie potężny koci oprych. Myślałam, że dziki i drapieżny jak zaraza, a tu masz - dzieci uszczęśliwione, że któregoś razu nie uciekł, gdy tylko otworzyły drzwi, wyciągnęły do niego rękę, a ten dał się pogłaskać i chyba nawet zamruczał. Po paru dniach nawet odważył się wmaszerować do domu na miseczkę chrupek. Był bardzo grzeczny, pozwolił się na do widzenia podrapać za uszkiem, po czym przeszedł przez próg i natychmiast zawrzeszczał na całe gardło: "Maaaau! Maaaau! Maaaaau!" i ze śpiewem zeskoczył na ziemię. 

Styczeń minie, luty się zacznie, potem marzec. Oj, będzie się działo. Już szykuję wiadro i szczotę do zmywania esencji zapachowej "Kocio Szanel No. 5,5" z balkonu. 



Takiemu nikt nie podskoczy!

środa, 7 stycznia 2015

Choinka wciąż stoi

Tak, to nie żarty, w domu pełnym kotów choinka wciąż stoi i ani razu nie leżała. Nie da się tego powiedzieć generalnie o wszystkich ozdóbkach, z których co niższe spadały, turlały się, a nawet były tarmoszone. Jedna czy dwie szczególnie słabo zamocowane bombki już nie wiszą, a są położone w rozwidleniach gałązek. Tak jest pewniej. Szklane bombki pozostały w pudełkach.

Nie wygląda może najokazalej, ale nadal ją mamy. Po Wigilii nawet nabrała kolorów. Święty Mikołaj każdemu z nas przyniósł po bombce-karczochu, każda inna. Przewidział problem, czy tak mu przypadkiem do worka powpadały? Nie wypada dopytywać, ale przydały się! Ta na dole, fioletowo-zielona, jest jednak mojej roboty. 

Przekrój technik na choince jest dosyć spory. Wykorzystałam różne znaleziska z pudła w szafce, niektóre nawet z wymianek wielkanocnych. Jajka omotane szydełkiem i motylki to był wymiankowy prezent od Magmorci. Rybki origami dostałam na Boże Narodzenie od Halszki. Jajko-karczoch na dole też z wymianki, ale tym razem nie umiem zidentyfikować, od kogo. Szydełkowy aniołek - chyba od Moniki. A na dodatek powyciągałam wszystkie gwiazdki (nieliczne), jakie udało mi się wydłubać w ciągu ostatnich lat. Nigdy nie miałam zacięcia do świątecznych ozdóbek. Kilka szydełkowych, nareszcie ukrochmalonych (potrzebowałam impulsu). Jedna szydełkowo-pętelkowa. Jedna teneryfka. O, i aniołki klockowe, jeden mój, jeden od Małgosi z Łomnicy. Bombki filcowe chyba trzy zrobiłyśmy razem z córcią. Gdyby nie brak igieł, byłoby więcej. 

 W naszej sytuacji zresztą grunt to nie ozdóbki, a ciężka donica. Byle kotek tego nie ruszy.

 Jestem nawet zdziwiona. Małe opanowały już wchodzenie na stół, pianino i do wanny (oraz wpychanie się do wszelkich szafek korzystając z chwili nieuwagi), a z choinki ani razu ich nie zdejmowałam. Może więcej zabawek mają w moim kącie z robótkami, i nic ich tam nie kłuje w łapki?