piątek, 29 maja 2020

Jestę chomikię

Ledwo poluzowało się po pandemii (tak, wiem, ona jest nadal, ale trzeba żyć), ledwo na nowo ruszyły sklepy, a my, wolontariuszki, mogłyśmy oddać kolejne prace na Tęczowy Kocyk, poczułam chomiczy instynkt. Tak, wiem, mam dwie torby wypchane włóczkami na czapeczki, i jeszcze dobrą garść bawełny na motylki, ale jak zważyłam torbę, którą oddawałam kilka dni temu, było tam chyba ze 300 gramów albo coś koło tego. Braki się robią, pani kochana! Worek z zapasami mało wypchany, o tu z brzegu się miejsce zrobiło!

No to co? No to mam cztery miejsca, gdzie mogę zaspokoić żądze. Jest jedna duża, solidna pasmanteria i dwie mniejsze na bazarkach, gdzie owszem, nieraz znajdowałam fajne rzeczy. Ale ostatnio po włóczki na czapeczki najchętniej idę do Dealz.



[Uwaga - to nie jest płatna reklama. To zmiany w mózgu spowodowane chomikozą i sklep za to nie odpowiada]

No bo go otwarli w Galerii Północnej. Tam jest różnej maści taniocha, mydło i powidło, tandetne zabawki, kosmetyki, jakaś chemia, narzędzia, cukierki i odrobina pasmanterii. No właśnie. Stamtąd mam malutkie kółeczko do pomponów, którego co chwila używam do większych czapeczek, tam, gdzie pomponik na widelcu jest zbyt mały. No i jest tam regał z włóczkami. Nie ma złudzeń, to tylko zwykłe akryle, ale sporo jest w delikatnych, pastelowych barwach, niektóre stosunkowo cienkie, inne grubsze, ale mięciutkie jak puch kaczuszki. Dla mnie jak znalazł! Co jakiś czas dochodzi nowy kolor. Wczoraj dostałam bardzo delikatny, pastelowy seledyn, oprócz kolorów, które już mam.

Motki są po 50 g, niby po 5 zł sztuka, ale jest nieustająca zniżka, trzy motki w cenie dwóch, czyli mam 150 g włóczki za 10 zł, najlepiej w trzech różnych kolorach, żeby się praca nie nudziła.



Oczywiście, moje włóczki pochodzą z wielu różnych miejsc, i miałam mnóstwo czasu, żeby zrobić sobie zapasy. Z sieciowych sklepów, z okolicznych pasmanterii, ba, nawet z wakacji przywiozłam kilka bardzo fajnych moteczków. Zastanawiam się, co jest takiego w sklepie z taniochą, że lubię w nim gmerać. Może wspomnienia z dzieciństwa, kiedy wędrowało się po mieście i nigdy nie było wiadomo, co przydatnego trafi się w mijanych sklepach, w czasach wiecznych braków? To było jak wyprawa na grzyby... I ta satysfakcja...

Wiem, głupi ten wpis. Ale te motki!

piątek, 24 stycznia 2020

Mydło z matchą i starcie z patchouli

Kupiłam kiedyś prawdziwą, zieloną, sproszkowaną herbatę matcha (wymawia się maczcza). Przyznaję, że do tej pory nie wiem, jak ją prawidłowo zaparzyć i pić. Pierwszy kontakt trochę mnie zniechęcił, bo wyszła mi koszmarnie gorzka. Chyba muszę sobie to i owo poczytać i obejrzeć. A może ona taka ma być, a Japończycy po prostu są twardzi jak stal? Nie wiem.

Oczywiście musiałam się zemścić i postanowiłam doprawić nią mydło. Nawet ładnie wyszło:



O ile jednak spirulina w mydle łąkowym zachowała piękną zieleń, bardzo zielona matcha natychmiast zmieniła kolor budyniu na złoty brąz:



Robiłam to mydło jak to ja, czyli na gorąco. Co tam poszło do gara:

olej kokosowy 250 g
masło kakaowe 100 g
olej palmowy 150 g
olej winogronowy - macerat z matchy - 150 g
olej rycynowy - 30 g
olej ryżowy - 320 g
woda, czyli matcha zaparzona w herbatce - 300 g
NaOH - 135 g


Po zmydleniu dodałam do masy po łyżce miodu i jogurtu, łyżkę mielonej kawy jako peeling, i mieszankę olejków eterycznych. Trochę tego było, tak po pół fioleczki rozmarynu, mięty, kajeputu, lawendy i paczuli. Chciałam trochę poeksperymentować z paczuli. To taki dziwny zapach, który się albo kocha, albo nie cierpi. Ja raczej nie cierpię, ale słyszałam, że w małych ilościach w różnych mieszankach podkreśla aromaty.

Następnego dnia pokroiłam je. Śmiesznie wyszło, w środku jasne, z wierzchu ciemne. Z czasem jeszcze ściemniało ze wszystkich stron.



Gdy obeschło, okroiłam kanty i porobiłam podpisy, po czym całość odstawiłam do wysychania. No i miałam problem, bo ze wszystkich zmieszanych zapachów czuć było tylko paczuli! Nic, że było z pięć innych. Nic. Przez dwa czy trzy miesiące nie mogłam tego mydła ścierpieć, więc leżakowało. Czasem brałam którąś kostkę na ozdobne wiórki do innych mydeł. W końcu składniki były naprawdę zacne. Aż przed Bożym Narodzeniem stwierdziłam, że bardzo się poprawiło. Leżenie pomogło, zapach się przetrawił. Zrobiło się z tego fajne, męskie mydło. Kto wie, może kiedyś przeproszę się z paczuli, ale będę go odmierzać na krople!


A tak się podpisuje mydełka - wypisanym długopisem.
抹茶
まっちゃ
matcha

poniedziałek, 20 stycznia 2020

Bardzo zielone mydło

Już dawno zostało zmydlone, ale było takie cudowne - muszę sobie powspominać. Zrobiłam kiedyś mocno zielone mydło. Idea była w sumie przyziemna: zostało mi z lata trochę suszonych ziółek, które leżały bezczynnie. Akurat takie ogony, których nie zużyłam do końca, albo w ogóle miałam ich znikome ilości, przyniesione gdzieś ze spaceru i zasuszone. Wreszcie zebrałam się w sobie, zrobiłam z nich macerat (starą metodą, zalać w słoiczku olejem i grzać kilka godzin w piekarniku w 60 stopniach), a następnie poczyniłam mydło.

Co ja tutaj namieszałam:

200 g oleju kokosowego
100 g masła kakaowego
150 g masła shea
350 g oleju słonecznikowego wysokooleinowego (HOSO)
150 g oleju ryżowego
50 g oleju rycynowego
300 g wody
131,75 g NaOH

I sposób wykonania:

Olej słonecznikowy był to właśnie mój macerat na ziołach. Konkretnie wsypałam do niego po garstce nostrzyku, chmielu, nawłoci, krwawnika, koniczyny, stokrotki i kocanek.
Do ługu dodałam 0,8 g jedwabiu kukurydzianego (suszonych i drobno pokrojonych znamion kukurydzy)
Dla koloru do budyniu wsypałam łyżkę sproszkowanej spiruliny, zalanej odrobiną wody.
Mydło robiłam na gorąco.
Po zmydleniu dodałam łyżkę jogurtu i łyżkę miodu do masy.
Do tego olejki eteryczne: lawenda, kajeput i odrobina may-chang.

No, cudo wyszło. Poleżakowało sobie przyzwoicie, kilka miesięcy. Robiłam je w styczniu 2019, a ostatnia kostka została zużyta chyba pod koniec lata, jeśli nie jesienią. Spirulina dała ładną, całkiem intensywną i ciemną zieleń, która nieźle się przechowała przez cały ten czas, a i zapach wyszedł wyjątkowo przyjemny. Kajeput okazał się ciekawym olejkiem, i dobrze sprawdził w tej mieszance.

Moje mydło "Letnia łąka" - parę zdjęć roboczych. Zdaje się, że się nie załapało na poważną sesję zdjęciową, a szkoda!



niedziela, 12 stycznia 2020

Jak wysalałam mydło i co mi z tego wyszło

Jakoś przed rokiem (prawie) zachciało mi się zrobić kolejną partię mydła octowego "do prania skarów" z rymowanego przepisu. Pech chciał, że źle mi się rozpuszczał ług. Tam zawsze jest zawiesina sody kalcynowanej, takiego drobniusieńkiego pyłku na dnie, ale tym razem miałam wrażenie, że razem z nimi wleciały mi do budyniu trochę większe okruszki. No i tu spanikowałam z lekka, bo niby wszystko rozmieszałam jak należy, mydło zrobiło mi się elegancko jak zwykle, bialutkie, ale nie miałam do niego zaufania. A co się stanie, jeśli w którejś kostce zawieruszyła się Malutka Wredna Granulka? Moje łapy to moje łapy, ale za mydło może złapać ktoś z rodziny albo gość, no i ten-tego. Zapadła decyzja, że je wysolę.

Przepis na wysalanie wzięłam z blogu Mydelnicy.

Wyciągnęłam największy gar, kupiłam kilo soli, starłam feralne mydło na tarce, wlałam mnóstwo wody i zostawiłam tak na noc, żeby się rozpuściło. Wyszedł z tego taki glutowaty płyn.


Następnego dnia dodałam do niego pewną ilość NaOH. Niewielką, ale nie pamiętam w tej chwili, ile tego było. Podgrzewałam masę w garnku zgodnie z instrukcją, żeby się wszystko zmydliło, i po pewnym czasie wsypałam sól. Żebym nie skłamała - mojego mydła było dużo więcej, niż u Mydelnicy, więc i soli pewnie sypnęłam całą szklankę, a nie pół. I sypałam tak długo, aż mi masa zaczęła się porządnie zbijać w grudy na powierzchni.



Nie wiem, dlaczego ten ciągnący się glut przypominał mi mumie z horrorów



W tym momencie mydło tworzyło już na wierzchu garnka gruby kożuch. Wystawiłam całość na balkon, przykryłam porządnie i zostawiłam, żeby stężało. Chyba jeszcze tego samego dnia wydłubałam mydło z garnka, ostrożnie zlałam płyn (w końcu żrący), ponownie zalałam wodą, rozpuściłam, i powtórzyłam solenie, już bez NaOH, bo co się miało zmydlić, to się zmydliło poprzednio. Garnek z nowo utworzonym mydlanym kożuchem wystawiłam na balkon na noc. Poszedł mi cały zapas soli, więc i tak najpierw trzeba było dokupić nowej.

Następnego dnia ponownie rozpuściłam mydło, wsypałam kolejną solidną porcję soli, uzyskałam kożuch, schłodziłam, i powtórzyłam wszystko jeszcze raz dla pewności. Wychłodzone mydło z wierzchu garnka wyłożyłam do foremki.


Mydlany kożuch po schłodzeniu
 
Nareszcie koniec roboty
Po raz pierwszy w życiu miałam w rękach mydło pozbawione gliceryny. Spłynęła z pierwszym płukaniem. To znaczy źle mówię: mydła przemysłowe mają to zapewnione na dzień dobry w fabrycznej aparaturze. Glicerynę pozyskuje się do innych celów, a jej brak czymś tam uzupełnia. W sumie nie muszę się zwykle martwić, czym.



Tak obmacywałam te kostki i obmacywałam, i miałam wrażenie, że trzymam w rękach jakiś martwy smalec albo łój, z tymi wszystkimi fałdkami i grudkami. Było jakieś takie śliskie i bezwładne. Po starciu na wiórki (miało iść na proszek do prania) było jeszcze gorzej. One były takie zwiędłe, zimne i śliskie. Po wyschnięciu zyskały. W tej chwili, po niemal roku, trochę mnie martwi, że to, co nie poszło do tej pory do zużycia, nabrało nieco zjełczałego zapachu. Niewiele, ale... I nie wiem, dlaczego. Przecież tam nie powinno być żadnego przetłuszczenia.


PS. Kto wie, może jeszcze będę miała okazję wysalać mydło. Za radą Aleksandry z bloga Mydelnica, wezmę wtedy o wiele mniej wody. Oczywiście będę podgrzewać mieszaninę. Oczywiście wyliczę też dodatkowe NaOH, co poprzednim razem nie było potrzebne, bo w gospodarczym mydle wolnego tłuszczu powinno prawie nie być. I może cała ta operacja zaraz zrobi się sympatyczniejsza ☺️