Czyli już piąty, a dla mnie drugi, bo byłam tam trzy lata temu. Wiele osób wraca co rok! Świetna impreza, spotkanie takich wariatów jak ja z całej Polski. Rzecz jasna najłatwiej dotrzeć ludziom, którzy mieszkają w bliskiej okolicy, i przy stolikach na warsztatach słyszało się piękną gwarę śląską, ale byli goście i z daleka.
To zdjęcie grupowe, na które ja się nie załapałam, choć musiałam być gdzieś blisko, za tymi krzaczkami po lewej, i zasuwać ostrym kłusem, hi hi. Tyle było do zrobienia na warsztatach, i tyle trzeba było zdążyć zrobić w ciągu krótkich trzech godzin między jednymi zajęciami a drugimi! Obiad zjeść, nagadać się z ludźmi, naoglądać stoisk, a na dodatek przejść się po okolicy i porobić zdjęcia. Trochę mi niestety zastrajkował aparat, i nie łapał ostrości na bliskich detalach. W ten sposób przepadły mi zdjęcia stoisk, wystawy, haftów ukraińskich. Na szczęście inni porobili zdjęć dosyć, aż w nadmiarze, jest co oglądać.
Ile nas jest na tym zdjęciu zbiorowym, jeszcze nie liczyłam. Dwieście sztuk? I to nie licząc tych, którzy przegapili godzinę zdjęcia, jak ja.
Dziękuję organizatorom: Coricamo, które wzięło na siebie ciężar imprezy, Aśce Bartoś, która ją zapoczątkowała, rozkręciła i przez cztery lata trzymała pewną ręką, a teraz na pewno podpatruje, jak się sprawuje piąty zjazd, i wszystkim, który się przyczynili do powodzenia przedsięwzięcia.
Dla mnie to była intensywna praca: dwa razy prowadziłam warsztaty z koronki pętelkowej, trzy razy uczyłam się sama. Miałam dwie fantastyczne grupy, które złapały jak złoto wszystko, co chciałam przekazać, a teraz już od nich zależy, czy będzie im się chciało ciągnąć dalej tę zabawę, czy znajdą sobie inne zajęcie. Ja to rozumiem, bo uczyłam się różnych rzeczy, ale pozostaję na zmianę przy kilku technikach, inne czekają na swoją kolej. Kto wie, w jaką stronę jeszcze zaprowadzi mnie humor. Może bakcyl pętelkowy został jednak zasiany? Będę czekać na odzew.
Zapisałam się na szycie kota-klamkowca u Alicji Olczak. Trochę w ciemno, ale pomyślałam tak: maszyny w domu nie mam, szyć w ręce niby potrafię, ale ktoś wprawny na pewno pokaże mi różne szczegóły, które ułatwią życie, albo wręcz umożliwią poprawne wykonanie różnych rzeczy. I tak było. Bardzo sobie chwalę tę naukę. Były nas w grupie trzy osoby, uszyłyśmy trzy różne koty, każdy był inny i każdy piękny:
Mój jest ten z zieloną kokardą, a żółty to dzieło Alicji, na zachętę dla kursantek. Dzieciaki już polubiły tego kota. Nawet pojechał wczoraj do szkoły!
Drugie warsztaty były z haftu ukraińskiego. Prowadziła Oksana Jacykiw. Fenomenalna rzecz: właściwie nic u niej nie zdążyliśmy wyhaftować przez trzy godziny, za to wyszliśmy z takim ładunkiem wiedzy, co i jak robić po kolei, jak zaczynać haft, przedłużać nić, kończyć haft, jak zrobić brzegi serwetki mereżką, że będziemy to przetrawiać przez najbliższe tygodnie. Tę serwetkę mamy sobie wykończyć mereżką na pozostałych trzech brzegach, i jeśli będzie dane spotkać nam się za rok, popróbujemy na niej wzorów z różnych regionów. Już się zapisuję!
Ostatnie warsztaty, w niedzielę rano, wybierałam na gorąco. Nie zapisywałam się z wyprzedzeniem, przekonana, że będę musiała zrywać się wcześnie na autobus czy pociąg. Ułożyło się inaczej, koleżanka zaproponowała transport (za co jestem jej ogromnie wdzięczna), więc raniutko na 7.30 podreptałam na mszę do Św. Klemensa, a przed dziewiątą już robiłam rozeznanie na sali, gdzie by się można dosiąść. Znalazłam miejsce u Bogusławy Lazar, prowadzącej kurs koronki koniakowskiej dla zaawansowanych. No i znowu strzał w dziesiątkę. Tyle się narobiłam serwetek, a właśnie takie detale, jak chowanie nitek na początku i na końcu pracy, łączenie motywów i podobne, pokazała mi Bogusia, bo ja kombinowałam jak koń pod górę. I ta koronka, złożona z mnóstwa łączonych motywów, przestaje być jakimś koszmarem, który się zacznie i rzuci, a nagle robi się prosto i gładko. Na razie udało mi się tyle:
Będzie więcej.
A do moich kursantek - pamiętacie serwetkę, którą wam pokazywałam jako materiał poglądowy, tę jeszcze niedokończoną? Mówiłam, że trochę się boję długich pętelek wyciągniętych do góry, takich długości centymetra albo więcej, że kombinowałam z szablonem, że muszę pruć i zrobić jeszcze raz... A guzik, żaden szablon. Chyba coś się przełamało, odmieniło mi się albo jak. W ręce zrobiłam koniec końców cały ten rząd pętelek, już go pozaplatałam tak jak to miało być, i już wyliczam pętelki podstawowe pod bordiurę (ma być co sześć - za chwilę serwetka będzie obwieszona dookoła agrafkami). Kosztowało mnie to dwa razy wycinanie kilkunastu za krótkich albo za długich pętelek, ale okazuje się, że umiem zrobić równo. Trzeba wyczuć rzecz i już. Jak ta jedna poszła, to i inne pójdą. To co - próbujemy za rok?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz