piątek, 24 stycznia 2020

Mydło z matchą i starcie z patchouli

Kupiłam kiedyś prawdziwą, zieloną, sproszkowaną herbatę matcha (wymawia się maczcza). Przyznaję, że do tej pory nie wiem, jak ją prawidłowo zaparzyć i pić. Pierwszy kontakt trochę mnie zniechęcił, bo wyszła mi koszmarnie gorzka. Chyba muszę sobie to i owo poczytać i obejrzeć. A może ona taka ma być, a Japończycy po prostu są twardzi jak stal? Nie wiem.

Oczywiście musiałam się zemścić i postanowiłam doprawić nią mydło. Nawet ładnie wyszło:



O ile jednak spirulina w mydle łąkowym zachowała piękną zieleń, bardzo zielona matcha natychmiast zmieniła kolor budyniu na złoty brąz:



Robiłam to mydło jak to ja, czyli na gorąco. Co tam poszło do gara:

olej kokosowy 250 g
masło kakaowe 100 g
olej palmowy 150 g
olej winogronowy - macerat z matchy - 150 g
olej rycynowy - 30 g
olej ryżowy - 320 g
woda, czyli matcha zaparzona w herbatce - 300 g
NaOH - 135 g


Po zmydleniu dodałam do masy po łyżce miodu i jogurtu, łyżkę mielonej kawy jako peeling, i mieszankę olejków eterycznych. Trochę tego było, tak po pół fioleczki rozmarynu, mięty, kajeputu, lawendy i paczuli. Chciałam trochę poeksperymentować z paczuli. To taki dziwny zapach, który się albo kocha, albo nie cierpi. Ja raczej nie cierpię, ale słyszałam, że w małych ilościach w różnych mieszankach podkreśla aromaty.

Następnego dnia pokroiłam je. Śmiesznie wyszło, w środku jasne, z wierzchu ciemne. Z czasem jeszcze ściemniało ze wszystkich stron.



Gdy obeschło, okroiłam kanty i porobiłam podpisy, po czym całość odstawiłam do wysychania. No i miałam problem, bo ze wszystkich zmieszanych zapachów czuć było tylko paczuli! Nic, że było z pięć innych. Nic. Przez dwa czy trzy miesiące nie mogłam tego mydła ścierpieć, więc leżakowało. Czasem brałam którąś kostkę na ozdobne wiórki do innych mydeł. W końcu składniki były naprawdę zacne. Aż przed Bożym Narodzeniem stwierdziłam, że bardzo się poprawiło. Leżenie pomogło, zapach się przetrawił. Zrobiło się z tego fajne, męskie mydło. Kto wie, może kiedyś przeproszę się z paczuli, ale będę go odmierzać na krople!


A tak się podpisuje mydełka - wypisanym długopisem.
抹茶
まっちゃ
matcha

poniedziałek, 20 stycznia 2020

Bardzo zielone mydło

Już dawno zostało zmydlone, ale było takie cudowne - muszę sobie powspominać. Zrobiłam kiedyś mocno zielone mydło. Idea była w sumie przyziemna: zostało mi z lata trochę suszonych ziółek, które leżały bezczynnie. Akurat takie ogony, których nie zużyłam do końca, albo w ogóle miałam ich znikome ilości, przyniesione gdzieś ze spaceru i zasuszone. Wreszcie zebrałam się w sobie, zrobiłam z nich macerat (starą metodą, zalać w słoiczku olejem i grzać kilka godzin w piekarniku w 60 stopniach), a następnie poczyniłam mydło.

Co ja tutaj namieszałam:

200 g oleju kokosowego
100 g masła kakaowego
150 g masła shea
350 g oleju słonecznikowego wysokooleinowego (HOSO)
150 g oleju ryżowego
50 g oleju rycynowego
300 g wody
131,75 g NaOH

I sposób wykonania:

Olej słonecznikowy był to właśnie mój macerat na ziołach. Konkretnie wsypałam do niego po garstce nostrzyku, chmielu, nawłoci, krwawnika, koniczyny, stokrotki i kocanek.
Do ługu dodałam 0,8 g jedwabiu kukurydzianego (suszonych i drobno pokrojonych znamion kukurydzy)
Dla koloru do budyniu wsypałam łyżkę sproszkowanej spiruliny, zalanej odrobiną wody.
Mydło robiłam na gorąco.
Po zmydleniu dodałam łyżkę jogurtu i łyżkę miodu do masy.
Do tego olejki eteryczne: lawenda, kajeput i odrobina may-chang.

No, cudo wyszło. Poleżakowało sobie przyzwoicie, kilka miesięcy. Robiłam je w styczniu 2019, a ostatnia kostka została zużyta chyba pod koniec lata, jeśli nie jesienią. Spirulina dała ładną, całkiem intensywną i ciemną zieleń, która nieźle się przechowała przez cały ten czas, a i zapach wyszedł wyjątkowo przyjemny. Kajeput okazał się ciekawym olejkiem, i dobrze sprawdził w tej mieszance.

Moje mydło "Letnia łąka" - parę zdjęć roboczych. Zdaje się, że się nie załapało na poważną sesję zdjęciową, a szkoda!



niedziela, 12 stycznia 2020

Jak wysalałam mydło i co mi z tego wyszło

Jakoś przed rokiem (prawie) zachciało mi się zrobić kolejną partię mydła octowego "do prania skarów" z rymowanego przepisu. Pech chciał, że źle mi się rozpuszczał ług. Tam zawsze jest zawiesina sody kalcynowanej, takiego drobniusieńkiego pyłku na dnie, ale tym razem miałam wrażenie, że razem z nimi wleciały mi do budyniu trochę większe okruszki. No i tu spanikowałam z lekka, bo niby wszystko rozmieszałam jak należy, mydło zrobiło mi się elegancko jak zwykle, bialutkie, ale nie miałam do niego zaufania. A co się stanie, jeśli w którejś kostce zawieruszyła się Malutka Wredna Granulka? Moje łapy to moje łapy, ale za mydło może złapać ktoś z rodziny albo gość, no i ten-tego. Zapadła decyzja, że je wysolę.

Przepis na wysalanie wzięłam z blogu Mydelnicy.

Wyciągnęłam największy gar, kupiłam kilo soli, starłam feralne mydło na tarce, wlałam mnóstwo wody i zostawiłam tak na noc, żeby się rozpuściło. Wyszedł z tego taki glutowaty płyn.


Następnego dnia dodałam do niego pewną ilość NaOH. Niewielką, ale nie pamiętam w tej chwili, ile tego było. Podgrzewałam masę w garnku zgodnie z instrukcją, żeby się wszystko zmydliło, i po pewnym czasie wsypałam sól. Żebym nie skłamała - mojego mydła było dużo więcej, niż u Mydelnicy, więc i soli pewnie sypnęłam całą szklankę, a nie pół. I sypałam tak długo, aż mi masa zaczęła się porządnie zbijać w grudy na powierzchni.



Nie wiem, dlaczego ten ciągnący się glut przypominał mi mumie z horrorów



W tym momencie mydło tworzyło już na wierzchu garnka gruby kożuch. Wystawiłam całość na balkon, przykryłam porządnie i zostawiłam, żeby stężało. Chyba jeszcze tego samego dnia wydłubałam mydło z garnka, ostrożnie zlałam płyn (w końcu żrący), ponownie zalałam wodą, rozpuściłam, i powtórzyłam solenie, już bez NaOH, bo co się miało zmydlić, to się zmydliło poprzednio. Garnek z nowo utworzonym mydlanym kożuchem wystawiłam na balkon na noc. Poszedł mi cały zapas soli, więc i tak najpierw trzeba było dokupić nowej.

Następnego dnia ponownie rozpuściłam mydło, wsypałam kolejną solidną porcję soli, uzyskałam kożuch, schłodziłam, i powtórzyłam wszystko jeszcze raz dla pewności. Wychłodzone mydło z wierzchu garnka wyłożyłam do foremki.


Mydlany kożuch po schłodzeniu
 
Nareszcie koniec roboty
Po raz pierwszy w życiu miałam w rękach mydło pozbawione gliceryny. Spłynęła z pierwszym płukaniem. To znaczy źle mówię: mydła przemysłowe mają to zapewnione na dzień dobry w fabrycznej aparaturze. Glicerynę pozyskuje się do innych celów, a jej brak czymś tam uzupełnia. W sumie nie muszę się zwykle martwić, czym.



Tak obmacywałam te kostki i obmacywałam, i miałam wrażenie, że trzymam w rękach jakiś martwy smalec albo łój, z tymi wszystkimi fałdkami i grudkami. Było jakieś takie śliskie i bezwładne. Po starciu na wiórki (miało iść na proszek do prania) było jeszcze gorzej. One były takie zwiędłe, zimne i śliskie. Po wyschnięciu zyskały. W tej chwili, po niemal roku, trochę mnie martwi, że to, co nie poszło do tej pory do zużycia, nabrało nieco zjełczałego zapachu. Niewiele, ale... I nie wiem, dlaczego. Przecież tam nie powinno być żadnego przetłuszczenia.


PS. Kto wie, może jeszcze będę miała okazję wysalać mydło. Za radą Aleksandry z bloga Mydelnica, wezmę wtedy o wiele mniej wody. Oczywiście będę podgrzewać mieszaninę. Oczywiście wyliczę też dodatkowe NaOH, co poprzednim razem nie było potrzebne, bo w gospodarczym mydle wolnego tłuszczu powinno prawie nie być. I może cała ta operacja zaraz zrobi się sympatyczniejsza ☺️