sobota, 29 listopada 2014

Skrzecząca kociasta rzeczywistość - wpis niezbyt estetyczny

Tak się jakoś utarło, że jedenasta wieczorem to niezła pora na ostatnie karmienie maluchów. OK, karmimy. W ruch idą dwie szklanki: jedna z ciepłą wodą, i druga, w której będę mieszać mleczko. W tej chwili na obie panny idą trzy łyżeczki proszku, do tego tak z osiem łyżeczek ciepłej wody. Według przepisu powinno być trochę więcej proszku, ale tośmy ustalili z weterynarzem i z samymi kociętami, które taką porcję są w stanie zjeść.

Butelkę ze sklepu zoologicznego kocham, po tamtej prowizorycznej z puszki z mlekiem to luksus. Smoczek nakręca się a nie naciąga. Różnica kolosalna. Nawet wycior gdzieś jest, tylko mi zginął. Nie wiem, czy łapek w tym nie maczał Topcio. Zrobiłam drugi z paska wyciętego ze ściereczki do naczyń i drewnianego szpikulca do szaszłyków. Bez tego ani rusz, bo kocie mleko na wszystkim zostawia tłusty i lepki osad.

Legowisko kocięta mają w plastikowej wanience. Rozmiar jest akurat taki, że zostaje trochę luzu po włożeniu termofora, a głęboka jest dość, aby panny jeszcze nie były w stanie podciągnąć się na łapkach i z niej wyleźć. No chyba, że za wiele ciepłych szmatek im tam nawkładam. Całość przykrywam płótnem (konkretnie powłoczką na poduszkę), ale nauczyłam się jeszcze dawać na to dwie plastikowe nakładki na biurko, tak na krzyż. Nawet jeśli Topcio na to skoczy, nie powinien wpaść do środka. Z reguły drzwi są zamknięte i kociak jest w innym pokoju, ale życie to życie, nie cały dzień tak się da. Poza tym mam trochę pewności, że małe mimo wszystko nie zdołają same się wydostać.

Odkrywam te wszystkie warstwy. Kicie już nie śpią. Łażą po legowisku albo drapią łapkami w ścianki i piszczą głośno. Od razu czuję siuśki. Jak nic będzie kolejna porcja prania, ale tym się możemy zająć za chwilę. Wyjmuję pierwszego malca z brzegu, tego co się bardziej awanturuje. Podaję butelkę i zaczyna się balecik: drapanie wszystkiego, czego sięgną pazurki (a mamy już takie drapiące pazury, że hej!), wykręcanie buźki w lewo i w prawo, obmlaskiwanie smoczka z otwartą paszczą i wywalonym jęzorem. Po chwili przepychanki odkładam szkraba obok siebie na łóżko, gdzie zrobiłam kącik otoczony poduszkami i wyścielony folią. Sięgam drugiego kotka. Tu idzie gładziej, co prawda muszę się nakombinować, jak utrzymać i zwierconego kociaka i butelkę, ale wreszcie szkrab "zasysa": stoi wspięty na czubki paluszków tylnych łapek, wyciągnięty jak struna do góry, w końcu jednak jest skupiony na ssaniu. Bąbelki powietrza z terkotem wpadają do butelki. Inny styl ssania jest bez bąbelków, tylko butelka się wgina do środka. Jest plastikowa, więc tak też się da. 

Kociaczek-łobuziak wspina mi się z piskiem na kolana i na ręce, odpycha siostrzyczkę, słowem - awanturka. Trzy razy zestawiam z powrotem do zagródki, wreszcie łagodnie odrywam od butelki całkiem już najedzoną siostrę i robię zmianę miejsc. Tym razem wreszcie karmienie "zaskakuje". Butelka pomału się opróżnia. Swobodny kociak tym razem siedzi bardzo skupiony na folii i kawałkach ręcznika, a dookoła rośnie kałuża. Dość potężna jak na kotka. Jedną ręką udaje mi się urwać więcej ręcznika papierowego i jakoś to pozbierać. Przy łóżku mam gotowy worek na śmieci. Bez niego ani rusz. Ciepła woda ze szklanki za chwilę przyda mi się do obmycia rąk.

Obie małe wreszcie mają jako-tako zapełnione brzuszki. Jeszcze parę razy podtykam im butelkę, w której zostały resztki mleka, chyba jednak zjadły dosyć. Teraz masujemy brzuszki. Zamieniam się w kotkę-mamę. Za szorstki języczek musi mi posłużyć wacik zamoczony w ciepłej wodzie. Ułożyć kotka, aby grzecznie wystawiał brzucho do góry, raczej się nie da. One i tak się wykręcą i będą protestować. Masuję więc brzuszki cierpliwie, każdy dłuższą chwilę, i tak samo tyłeczki. Watki zmieniam co chwila, bo pierwszy efekt tych zabiegów to siusianie. Cóż, przynajmniej wszystko na bieżąco jest sprzątnięte i wędruje do worka. Ja czekam na kupę, bo podobno norma to dwa czy trzy razy dziennie, a u nas jest dużo rzadziej, i to z jakimiś sensacjami. Były zatwardzenia, potem rozwolnienie. Udaje się wymasować tylko nieduży żółty kleks.

Do spania jeszcze daleko - małe łażą po zagródce, próbują sforsować granice, czasem muszę je zawracać znad brzegu łóżka. To nowość, wcześniej najedzony kotek to był śpiący kotek. Ano, rośniemy. Sasanka już zaczęła się bawić. Obraca się na grzbiet i macha łapkami na wszystko: Stokrotkę, moje palce, albo cokolwiek zobaczy. Na razie nie ma zbyt wiele do wyboru. No to bawimy się razem. Ja macham jej palcem przed nosem, ona robi śliczny koci "rowerek". Właśnie teraz widać, jak bardzo jest obomboniona mleczkiem. Oho, myślę, jak wreszcie tama puści, to się nie pozbieram z czyszczeniem kota i wszystkich szmatek. 

Zostawiam je na chwilkę na łóżku i szybko zmieniam posłanko w wanience. Kiedy już siedzą w środku, zmieniam wodę w termoforze i przykrywam legowisko od góry. Pozostaje nalać do termosu dobrze ciepłej wody, żeby nie biegać po domu w środku nocy, przygotować małą miedniczkę, nad którą mogę płukać wszystko co trzeba, oraz wymyć butelkę, obie szklanki i łyżeczkę. Godzinkę to trwało. Budzik nastawiam na trzecią, a może na czwartą. Małe powinny wytrzymać tyle czasu.

Dzwonek wyrywa mnie z głębokiego snu. Długo próbuję doprowadzić się do takiej przytomności, aby podnieść się i zapalić lampkę. Mieszam mleczko, odkrywam legowisko, i uderza mnie zapach prawdziwie agrarny. Coś pośredniego między obórką a stajenką. No, trafiony-zatopiony, bardziej opchana kitka wreszcie wystrzeliła. Do licha z mleczkiem, mam w rękach kociaka upaskudzonego po pas. Watka za watką, ciepłą wodą doprowadzam do ładu futerko i wszystkie fałdki. Wycieram do sucha i jeszcze poprawiam. To nie może być, żeby kociątko waliło obórką! Worek ze śmieciami znowu się zapełnia. Wreszcie mogę wziąć się za drugą kitkę. No, ta się nie ubrudziła, całe szczęście. Podkładam tylko folię i ręcznik, żeby miały na co siusiać. Ręce umyte, karmimy. Znowu cyrk z wykręcaniem mordek, ale jakoś to idzie. Posłanko uświnione zwijam w całości i odkładam koło worka. Rano sprzątnę, nie będę w nocy budzić rodziny. Kolejny raz ścielę legowisko. Kotki w całkiem niezłym nastroju łażą w najlepsze. Trzy kwadranse mijają, zanim będę mogła przykryć wanienkę, zgasić światło i zasnąć. 

W tygodniu budzik w dużym pokoju dzwoni za piętnaście szósta. Pomagam dzieciakom pozbierać się do szkoły, a potem jeszcze trochę dosypiam. Teraz jednak mamy sobotę, czyli hulaj dusza, piekła nie ma. Dzieci budzą mnie dobrze po dziesiątej. Tak mi się nieeee chce wstawać! Ale pora, pora, więc doprowadzam się jako-tako do ładu i karmię małe. Tym razem ta, która w nocy odpaliła ładunek, je łapczywie, a druga nic a nic. Masuję brzuszki i kuperki. Nooo, coś tu się kroi. Popiskuje, kręci się, i jakoś tak podejrzanie gmera łapkami po rozłożonej folii. 

- Wszystkie ręce na pokład, potrzebuję natentychmiast kuwety! - wrzeszczę w olśnieniu. - Proszę tu mi dostarczyć pokrywkę od wczorajszego ciasta wypełnioną świeżym żwirkiem! 

W trzy minuty mam prowizoryczną kuwetkę. Wsadzam kitkę, gmeramy w żwirku palcem i łapką - ja trzymam jej łapkę. Mała próbuje żwirek zjeść. To jakiś sygnał może, że będziemy się przestawiać na stałe jedzenie? Sprawdzimy. Obcieram pysio, a z drugiego końca kota już rusza lawina błotka. Jeszcze nie umiemy zagrzebywać, jeszcze nie do końca trafiamy tam gdzie trzeba, ale jest sukces! Wybieram brudy ze żwirku i do oczyszczonej kuwetki wsadzam drugą kitkę, podejrzanie zamyśloną i znieruchomiałą. Znowu gmeramy łapką w piaseczku, uczymy się. Kicia zastyga, i po chwili wiem, że jest sukces! Bingo! Nasiusiała do żwirku jak poważny kot!

Zadanie na dzisiejszy wieczór: uprzątnąć kąt w małym pokoju i rozstawić tam kocią zagródkę z wygodami: wybieg do łażenia, kuwetka do wiadomo czego, cieplutkie legowisko z termoforkiem, i skuteczne zasieki. No to baj!


poniedziałek, 24 listopada 2014

Wymianka biało-czerwona

Już chyba trzeci raz na moim ulubionym forum odbyła się wymianka z okazji Święta Niepodległości. Rządzą motywy polskie, czyli albo nasze barwy narodowe, albo wzory ludowe. Różne pomysły już bywały. Dostałam śliczności od Moniki!


Jeśli uda mi się zrobić przyzwoitsze zdjęcie, to je zaraz podmienię, bo to jest robione na szybko, przy lampce na biurku. Taki fantastyczny brelok kanzashi, i to dwustronny. Przyda się, wyciągnę go przy najbliższym święcie! Druga strona jest "negatywem" pierwszej, w środku ma biały kwiatek. I te kolczyki, takie malutkie. Słodkie są.

Ja odważyłam się zrobić trochę większe i precyzyjniejsze kwiatki, niż dotychczas. Dwa poprzednie traktuję jak wprawki. Jeszcze nie mają pary. Może wreszcie się zmobilizuję i obrobię je jakoś. W każdym razie jestem całkiem zadowolona, bo udało się w sensownym czasie zrobić dwa jednakowe biało-czerwone kwiatki, i nawet wyszły dość równo, choć początek płatka, tam gdzie piramidka się rozszerza, nadal sprawia mi trochę kłopotów.




piątek, 21 listopada 2014

Robótki zakoconej

Przez te kociaki jestem niewyspana, zdezorganizowana i różne rzeczy idą w poprzek, ale coś tam się pomalutku robi. Pierwsza rzecz i konieczna to był pokrowiec na termofor. Teraz mam termofor własny, ale przez dobry tydzień używałam pożyczonego od sąsiada. Wreszcie mogłam go odłożyć na bok i wyprać pokrowiec, poplamiony przez koty ze wszystkich stron. Cóż, źle oceniłam tkaninę. Wrzuciłam w 60 stopni i się skurczyła. Bardzo. Pozostało zrobić nowy worek z flanelki. Przecież nie oddam wybrakowanego termofora. Szyłam w ręce, ale sprawnie poszło. Przydały się wskazówki z kursu kota-klamkowca.


A poza tym czasem coś tam się dzióbnie. Tu krzyżyk, tam krzyżyk, parę pętelek w autobusie czy w metrze, i jakoś to idzie do przodu. Trzy prace na przemian: dwa hafty i chustka obrębiana pętelkami. Niewiele przybywa, ale dobre i to.


środa, 19 listopada 2014

Kociej awantury ciąg dalszy

Panny z balkonu szybko dorobiły się imion. Ile można mówić "ta szylkretka", "ta czarno-biała"? Szylkretka nazywa się Stokrotka, pingwinka Sasanka. Pierwszy dzień życia miały wyjątkowo burzliwy, potem też nie brakowało zdarzeń i emocji różnej maści.



Po pierwsze, w klatkę-łapkę zastawioną przez panią z TOZ-u złapała się nie łaciata mamusia, a czarno-biały kocur podwórkowy. Pojechał do lecznicy na sterylizację zamiast niej, a przy okazji TOZ ma już oko na nasze podwórkowe stado, w którym kociaki pojawiają się regularnie, choć raczej nie na balkonach, a w ogródkach okolicznych domów. Łaciatej dadzą na razie spokój. Zimno się robi, kitka nie ma stałego lokum (ciepła piwnica czy coś w tym stylu), a to nie są warunki, aby dojść do siebie po zabiegu. Poczekamy na wiosnę.

Gdy po kilku dniach zagadnęłam panią weterynarz o kocura, natychmiast zawołała: "Ten kot-morderca?!" Był już wtedy po zabiegu i w całkiem niezłym stanie, jednak zatrzymali go jeszcze kilka dni. To był taki kozak, że chyba non-stop wdawał się w podwórkowe awantury i kocio-kocie dyskusje, bo prócz wiadomych ranek trzeba było leczyć jakieś paskudne obrażenia na ciele. Teraz już wrócił na nasz teren.

Po drugie, z kociakami pomalutku idzie ku dobremu. Drugiego dnia ważyły jedna ponad 80 g, druga ponad 90. W zeszły piątek obie osiągnęły 170 g, a teraz nie mam na czym ich ważyć, bo waga jubilerska od dawna nie starcza, a kuchenna jest zbyt niedokładna. Jedzą ładnie, z Convalescenta przeszliśmy na MilVet, czyli już specjalne mleko dla kociąt. Nawet w opakowaniu była butelka ze smoczkiem. Trochę klęłam na ten smoczek, bo jest taki całkiem najprostszy, gumowy, jakie sama pamiętam z dzieciństwa (pomijając rozmiar). Trudno się nakładało go na butelkę i parę razy wylałam mleko. Zawsze to jednak lepsze niż strzykawka i wkraplanie do pyszczka. Wczoraj udało mi się wreszcie dostać inną butelkę dla kociąt, tym razem przyzwoitą, z trzema smoczkami na wymianę i szczotką do mycia. No luksus, tylko teraz muszę te moje dwa oseski przestawić na ssanie innego smoczka, w którym zrobiłam o wiele mniejszą dziurę. Trochę jest o to fochów.

Niestety wozimy się z zaparciami. Do codziennego mleczka doszło z tej przyczyny po pół centymetra oleju parafinowego dwa-trzy razy dziennie, na nasmarowanie kiszeczek. No i tak ze zmiennym szczęściem ten olej stosuję.

Trzeci problem pojawił się u Sasanki, i to już tak zabawnie nie wyglądało. Koło czwartego-piątego dnia maluchy pozbyły się pępowin, przy czym u Sasanki pojawiła się na brzuchu biała, twarda oponka wokół pępuszka. Pani doktor bardzo się to nie spodobało. Stan ropny, niebezpieczna sprawa u tak małego kotka. No i niewiele można z tym zrobić: wyczyścić się nie da, nie w tym wieku. Tylko dać antybiotyk i przykładać rivanol. Smutno mi się zrobiło, że tak szybko mogłaby się kicia wykończyć. Robiłam te okłady, antybiotyk powtarzaliśmy co trzy dni. Nieładnie to wyglądało, najpierw ropień, potem spora rana w jego miejscu. Po paru dniach stał się cud: skóra, która po prostu wokół tego miejsca rozsunęła się na boki, pomalutku zaczęła zsuwać się do środka i przykrywać ranę! W tej chwili prawie nic nie widać. Rivanol przykładam nadal. A już się bałam, że mała dorobi się blizny, której nie schowa się pod futerkiem, o ile w ogóle przeżyje tę sprawę.

Kończymy pomału drugi tydzień. Już trochę rzadziej je karmię. Najadają się większymi porcjami, więc zarządziłam tylko jedno budzenie w nocy po wieczornym mleczku. Niam-niam, zmiana wody w termoforze, i spać od nowa. Co prawda trochę mi marudzą kitki. Może ząbki się wyrzynają?

No i otworzyły oczka: Sasance powieki zaczęły rozklejać się w piątek, Stokrotce w poniedziałek. W tej chwili już można podziwiać ciemne paciorki w drobniutkich buziach. Na razie nie spoglądają zbyt bystro. Pewnie to nie tak łatwo przejrzeć na oczy. Tyle się musi młody mózg nauczyć! Ale poczekamy, poczekamy, jeszcze będą wypatrywać, co by tu spsocić. Łapki mają silne od początku. Sforsowały już trzy pudła, coraz większe. W tej chwili za kojec służy najgłębsza wanienka z łazienki. Jak z nią sobie poradzą, to... no, nie wiem. Będę kombinować.


A Stokrotka śpi, i mleko jej się śni.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Koty od pieluch

Zdaje się, że miałam pomysł na nowy post, ale to było baaardzo dawno temu. Już zapomniałam. Pewnego bowiem ranka, tydzień temu z okładem, rozległo się do drzwi pukanie. Ja jeszcze tak jakby niegotowa do spotkań z ludźmi, poniekąd w dezabilu, zignorowałam. Po kwadransie było już dzyń-dzyń. Tym razem otworzyłam. W drzwiach stał sąsiad.

- Pani nie wie może, co to za kotka, taka w łatki, która chodziła nam po balkonach? Bo widzi pani, ona się okociła, mam na balkonie cztery martwe kociaki.

No i postawił mnie do pionu. Chwyciłam chyba rękawice kuchenne, tak na wszelki wypadek, i truchcikiem pobiegłam do niego. Na balkonie zastałam pod niskim stolikiem znajomą kotkę, która rzeczywiście od kilku miesięcy błąkała się po naszym osiedlu, a obok porozrzucane maluszki.

- Ten jeden chyba przed chwilą żył, bo ruszał łapką.

Ten jeden, oraz drugi obok, akurat już nie żyły. Kotka wyła i prychała, rzucała się na nas. W dwóch podejściach udało mi się zabrać jej najpierw dwa malce, które jakby zdradzały oznaki życia, potem dwa pozostałe biedaki. Natychmiast zabraliśmy się za ogrzewanie żywych kociąt. Chuchanie, masowanie, ciepły termofor, ciepłe szmatki. Coś do pyszczka - wzięłam z domu mleko rozmieszane pół na pół z wodą. Ja nie mam sklepu zoologicznego, żeby ot tak sobie mieć na składzie kocie mleko w proszku. Kotce natomiast wystawiłam zapasowy transporter Simki, okryty ciepłym kocem. Wlazła do niego i wyła na nas ze środka. Sąsiad opatrzył mi rękę, którą solidnie zahaczyła mi pazurem. Dziura niewielka, ale krew lała się kroplami. Widać zwierzak trafił w jakieś naczynie. Dopiero teraz, po tylu dniach, zlazł strupek, a dookoła jest tylko niewielki siniaczek. Gorzej to wyglądało.

Sąsiad zadzwonił po ekopatrol. Umówiliśmy się, że ja przejmuję kocięta, skoro mam możliwość dopilnowania ich, on mi zostawi klucz, ja pogadam z panami eko. Może zabiorą kotkę, może znajdą jakieś dobre miejsce kociętom. Kotka z powrotem już ich nie przyjęła. Wyrzuciła z tranporterka z powrotem na zimne kafle.

Ekopatrol zjawił się po godzinie. Pogadałam z nimi na korytarzu. "Kotki nigdzie nie zabierzemy, bo... - już nie pamiętam co powiedzieli. - A kocięta weźmiemy do lecznicy do uśpienia. Tyle możemy zrobić. Takie mamy przepisy." - "To wiedzą panowie, ja się wstrzymam. Decyzję o uśpieniu zdążymy jeszcze podjąć. Ja spróbuję tym małym dać szansę. Zgoda?" - "Zgoda." No i dałam.

Jak się trochę uspokoiło, zrobiłam szybki wypad do lecznicy po jakieś mleko dla malców. Dogadałam się z panią doktor, że na razie damy im mleko Convalescent. To mała torebka, a ja nie wiem, czy z tych malców coś będzie. Kupię puszkę karmy za 70 zł, koty zdechną, i co? Wydatek w plecy.

Dzień upłynął na pracach domowych przerywanych zapychaniem głodnych pyszczków. Jeden malec był rudy i zdaje się, że kocurek, drugi szylkretowy, najwyraźniej koteczka. Rudasek słabł. Do wieczora coraz mniej się poruszał. Sierść miał przylepioną do ciała. Bieda straszna. Trikolorka żwawiej się ruszała i jadła z apetytem.



Wieczorem zjawiła się pani z TOZ-u z klatką-łapką, aby złapać kotkę. Rozstawiła ją, zrobiła szlaczek z jedzenia, popodziwiała maluszki, zdechlaczki wzięła do utylizacji do lecznicy. Niestety rudasek dołączył do zawiniątka. Dzieci przeżyły to mocno.

Po jej wyjściu nieoczekiwanie zjawił się sąsiad z nowym kotkiem. Piątym. Znalazł go znowu na kafelkach przed transporterem. Biedna kotka, która nieoczekiwanie została matką i kompletnie nie wiedziała, co z tym fantem zrobić. Ogłupiała, nieszczęśliwa i kompletnie zdezorientowana. Kotki bywają fantastycznymi matkami, lecz nie wszystkie. Ta najwyraźniej nie była. Kociątko, ciemna szylkretka, dołączyło do siostrzyczki w pudełku z termoforem, rzecz jasna po solidnym ochuchaniu, rozmasowaniu i rozgrzaniu.

Noc była ciężka. Jaśniejsza szylkretka, ta pierwsza, marudziła, w końcu zaczęła mocno płakać. Zapadała w sen, potem budziła się z krzykiem. Oddychała ciężko, z jakimś dziwnym pochrapywaniem. Zdechła nad ranem. Z pyszczka sączyła się krew. Żal było, bardzo żal. Pomyślałam, że gdybym miała szklaną kulę i wywróżyła, jak skończy ona i braciszek, dałabym te dwa biedaki ekopatrolowi natychmiast do uśpienia.

Rankiem miałam więc pod opieką już tylko jednego kotka. Byłam mocno niewyspana, ale cóż - karmić malca trzeba było co dwie godziny, masować brzuszek, ogrzewać, zmieniać wodę w termoforze - nie odeśpię. Zadzwonił telefon. Tym razem sąsiadka, wtajemniczona w sprawę. - Niech sobie pani wyobrazi, że znalazłam jeszcze jednego kociaka z tą kotką, na zupełnie innym balkonie! I też jest cały zmarznięty, a kotka zamiast go ogrzać, siedzi koło niego i wyje na ludzi!

Mam taki kijek z haczykiem od sklepowego wieszaka, czyli namiastkę pogrzebacza do wyciągania kocich zabawek spod szaf. Uwiązałam toto do kija od szczotki, wzięłam grubą czapkę do owinięcia kociątka, i pobiegłam przed dom. Wygarnęłyśmy szkraba, tym razem kotka nie sięgnęła nas pazurami. Znowu trzeba było rozgrzać, rozmasować, nakarmić. Ten egzemplarz miał pingwinie umaszczenie: z wierzchu czarny, na brzuszku biały.



Przeżyły właśnie te dwa: ciemna szylkretka przyniesiona wieczorem, i pingwinek znaleziony rano (sądzę, że też koteczka). Od tego czasu śpię mając pod ręką budzik i koci osprzęt do mieszania mleka, karmienia pyszczków, masowania brzuszków i mycia wszystkiego co trzeba.

Z robótkami w tej sytuacji nie śpieszę się. Poczekają.