niedziela, 24 lutego 2019

Mydło żywokostowe

Zrobiłam je jeszcze we wrześniu, więc jest już wyleżakowane. Poprzednie mydło żywokostowe robiłam używając tylko maceratu z pięknych, majowych liści uzbieranych na wale wiślanym. Wyszedł zielony i bardzo treściwy, a mydło na nim miało przyjemny, zielonkawy kolor. Tym razem oprócz maceratu na liściach użyłam gęstego odwaru z korzenia żywokostu. Korzeń kupiłam w sklepie zielarskim, bo jakoś tak nijako byłoby mi wykopywać rośliny z korzeniami. Jeden liść uszczknięty tu czy tam z dużej rośliny do dla niej niewielka strata, ale jeśli wykopię całość z korzeniem, to tego żywokostu po prostu w tym miejscu już nie będzie. Zresztą na korzeń pora chyba jest nie w maju, a jesienią.

Odwar przygotowałam na niewielkiej ilości wody. Wyszedł bardzo gęsty. Korzeń zmełłam przed gotowaniem, ale i tak całość potem przecedziłam, żeby uniknąć większych zadziorów w mydle. Ług robiłam w zmniejszonej ilości wody, uzupełnionej odrobiną tylko odwaru, z dużą redukcją. Resztę odwaru dodałam już do budyniu. Wykorzystałam też odrobinę maceratu ze skórek orzecha włoskiego na oleju kokosowym (45 g, niewiele tego było).

Ług bardzo mocno się grzał, namierzyłam aż 98 stopni, czyli o mały włos uniknęłam wrzenia i żrącego gejzeru. Chyba miałam szczęście, a przecież i tak całość mocno chłodziłam, a mieszałam trzymając miarkę z ługiem w naczyniu z kostkami lodu.

Oliwa pomace - 750 g
Olej kokosowy - 350 g
Olej palmowy - 100 g
Olej z ostropestu - 125 g
Masło shea - 175 g
Woda - 450 g
NaOH - 203 g

Zapach - olejek eteryczny szałwiowy i rozmarynowy, po 7 ml każdego.

Mydło zrobiłam na zimno, nie izolowałam, wystawiłam na noc na balkon.

Mój wzór do naśladowania - przepis z bloga "W malinowym tyglu".







sobota, 23 lutego 2019

Zwyklaczki i przeróbki


Sporo ostatnich mydeł, bardziej lub mniej udanych, to pstrokate mydełka do codziennego użytku, powstałe tyleż z potrzeby nastarczenia z kostkami do łazienki, co z chęci wykorzystania mydeł mniej udanych. Tych ostatnich też niestety trochę było. 
Pierwsze - nagietkowe; bardzo fajne, nie narzekam, ale chlusnęło mi się za dużo olejku eterycznego, i dopiero teraz zwietrzał na tyle, żeby można było nie mieć na mydelniczce perfumerii. 


Drugie - eksperyment z gruszkami. Gruszki mają bardzo fajne właściwości kosmetyczne, więc któregoś razu starłam świeżą gruszkę na miazgę, uzupełniłam nieco wodą, na tym zrobiłam ług, wmieszałam do tłuszczy, dodałam do masy troszkę kolorków, żeby zrobić sobie takiego zielonawego swirla, no i zrobiłam... tylko zapomniałam olejków eterycznych. I dla odmiany mam mydło o przyzwoitym składzie, ciekawym wyglądzie, ale zapach jakiś taki pastewny wyszedł, że aż nie chciało mi się pookrawać jak należy boków. Ono też pomału idzie do przeróbek. 


Przeróbka numer 1 to było białe mydełko, do którego dorzuciłam spory kubełek wiórków i ścinków mydeł, jakie zwyczajnie uzbierały mi się po poprzednich mydlarskich zabawach. Masa mydlana była według jednego z grupowych przepisów na białe mydło (50% oliwa pomace, 25% kokos, 15% rycyna, 10% shea). Postanowiłam nie dodawać tam nic więcej prócz olejku zapachowego, choć korciła mnie glinka. Zapach to białe piżmo. Powiem tak - trochę szkoda, że go nie zmieszałam z jakimś olejkiem eterycznym. Na drugi raz dobrze się zastanowię, jak by go podrasować. 



A to w kwadraciki na pierwszym zdjęciu, to następna przeróbka, tym razem inaczej doprawiana zapachami. Namieszałam tam tłuszczy a tłuszczy, bo z jednej strony musiałam jakoś skomponować twarde tak, żeby nie zużyć do reszty shea i kakao, z drugiej w płynnych chciałam upchnąć olej z pestek dyni, dwa maceraty (lawenda i nagietek) na oliwie i na słoneczniku wysokooleinowym, i w ten sposób wyszło osiem pozycji na liście. Do tego łyżka białej glinki antycellulitowej - tej, co nazywa się biała, a jest zielona. I tak olej z dyni jest ciemnozielony, a po zmydleniu jakiś taki szarobrązowy. Właściwości mydła wychodzą przyzwoite.  Niedługo mogę puścić pierwszą kostkę w ruch. Jestem dobrej myśli. Zapach - tym razem mieszanka golterii, mięty, cedru i cytroneli. Całkiem mi się to podoba. 


No i ostatni zwyklaczek - czteroskładnikowe mydło, tym razem z blogu Ukręcone. Od przepisu z Całkiem Lubię Chwasty różni się składem: tam był olej kokosowy i rzepakowy, tutaj - kokosowy i ryżowy. Wychodzą przyzwoitsze parametry, jest mniej suszące (choć na tamto nie narzekałam), twarde, masa jest jasna. Nie wytrzymałam, i w ostatniej chwili podzieliłam masę na trzy i zabarwiłam część słodką papryką, część imbirem, a resztę zostawiłam niebarwioną. Warstwy kolorów przesypałam kakao. Zapachu nie dawałam, i rzeczywiście nie pachnie (mydła na różnych olejach same z siebie mają różne zapachy). 



Wnioski - przeróbki są fajne. Olejki eteryczne też są fajne. Olejki zapachowe - różnie. Na razie tylko różany i chyba jaśminowy mnie nie zawiodły. 

środa, 20 lutego 2019

Eksperyment z żywicą

Odkąd pamiętam, zawsze w lesie korciła mnie żywica, i choć nie miałam pojęcia, po co mi ona, musiałam jej dotknąć, a potem pracowicie czyścić usmarowane (i bardzo pachnące) palce. Od jakiegoś czasu używałam kawałeczków na kadzidełka. Kładłam ociupinę na rozgrzanej fajerce i cieszyłam się wonnym dymkiem. Ale odkąd dowiedziałam się, że można tego nazbierać do mydła, to był przełom. Wreszcie miałam cel, choć nieraz musiałam kombinować na spacerach, w co ja to wszystko schowam.

Od razu mówię - zeskubywałam tylko zaschniętą, spływającą żywicę, w żaden sposób nie kalecząc drzewa. I zbierałam w cokolwiek, choćby i w ligninową chusteczkę. A jeszcze jak się trafiły świeżo obłamane przez wiatr gałęzie sosen czy świerków, zbierałam pączki, młode pędy albo zielone szyszeczki. Wszystko to przeznaczałam na macerat, a żywica czekała osobno na swoją kolej.

Wreszcie puściłam to w ruch i wyprodukowałam na tym bardzo pachnące mydło.



Najpierw rozpuściłam 101 g żywicy w 101 g oliwy (macerat sosnowy) i 50 g oleju kokosowego.

Te składniki wrzuciłam do kubeczka, który specjalnie sobie przygotowałam na takie okazje. Uprzedzali mnie, że kubeczek ten do niczego innego już się nadawać nie będzie, i słusznie prawili. Podgrzałam to wszystko, żeby rozpuścić żywicę, a że opornie szło, podgrzewałam i mieszałam bardzo długo, aż sprawdziłam temperaturę - było 100 stopni. Requiescat in pace macerat, trzeba było dać zwykłej oliwy. Co się rozpuściło, to się rozpuściło, wyszło tej mikstury 202 gramy, zastygnięta gruda 27 g, którą wyrzuciłam, a reszta została zaskorupiała na ściankach kubeczka.



Minus był taki, że nie wiedziałam do końca, ile olei tracę w tej zastygniętej masie.  Do obliczeń uznałam, że mam tyle tłuszczu, co na wejściu, plus 50 g rozpuszczonej żywicy.

Ostateczne ilości przedstawiają się tak:

200 g oleju kokosowego (w tej ilości była ta porcja, w której rozpuszczałam żywicę, i świeży olej ze słoika)
350 g masła shea
352 g oleju rzepakowego (macerat świerkowo-sosnowy)
100 g oliwy pomace
50 g oleju ryżowego
132,23 g NaOH
347 g wody

Olejki eteryczne dodałam na samym początku do olei, jeszcze przed zmieszaniem z ługiem: 15 ml sosnowego, ok. 5 ml cedrowego i trochę z drzewa herbacianego. Dorzuciłam też 20 ml oleju z awokado tak na wszelki wypadek, w miejsce tłuszczy, które ewentualnie mogły mi ubyć przy rozpuszczaniu żywicy. 

To wszystko blendowałam dosyć długo i w wyższej niż zazwyczaj temperaturze, aby uniknąć zastygania żywicy w grudki. Nie do końca mi się to chyba udało. Masa mimo wszystko miała grudkowatą strukturę, a żel pojawił się jeszcze w garnku. Potem w formie mydło szybko zaczęło pocić się tłuszczem. Nic z tym nie robiłam, poczekałam, aż wchłonie się samo.

Teraz po pół roku mam twarde mydło, mocno pachnące lasem. Jest niesamowite - mała aromaterapia! Ma w strukturze takie jasne placki, jakby z kryształków. A przy okazji przyswoiłam sobie, że ręce upaskudzone żywicą można bez problemu doczyścić tłuszczem. Że też wcześniej tego nie wiedziałam.


Mały rzut oka za kulisy - tak wyglądał Wielki Unboxing, a potem krojenie. Ten tłuszcz! Przyznam szczerze, że zdążyłam zapomnieć.