niedziela, 29 maja 2016

Powolutku

Tak właśnie ostatnio mi się pracuje. Jest tyle spraw, że nie nadążam, mam nawet coś w rodzaju niechęci do kolejnych prac. Może ma to jakieś plusy. Postanowiłam rozstać się z szaliczkiem tkanym na zaimprowizowanym krośnie. Zawalało mi pokój, a nie cierpię na nadmiar miejsca w domu. Trzydzieści centymetrów to dość jak na próbkę. Pobawiłam się i starczy. Będzie na dywanik dla lalek albo coś w tym stylu.


Na drutach siedzi mi chusta, a nawet dwie. Najpierw zabrałam się za motek moherku w żywych jesiennych kolorach:


Chusta miała być dla mamy. Im dłużej ją robiłam, tym większe miałam wątpliwości. Jakoś mi to dyniowo-liściowo-marchewkowe zestawienie nie leży. Jesienny ogródek z amarantowymi astrami. W miarę, jak wyłaniały się na kłębku kolejne warstwy kolorów, dochodziłam do przekonania, że to nie jest też zestaw dla mamy. Wreszcie przełożyłam tę robótkę na inne druty - tymczasowo, bo numer całkiem nie ten co trzeba - i zaczęłam jeszcze raz:


I to jest chyba dobry wybór. Tyle, że Dzień Matki minął, a ja w lesie. Cóż, bywa i tak. Ostatnio za wiele jest rodzinnych spraw i robótki muszą poczekać na swoją kolej.

środa, 25 maja 2016

Postępy Alchemii, nr 2/2016

Donosimy Wielce Szanownym Czytelnikom naszym, iż imość Piwonia sporządziła i wypróbowała na własnej swej osobie dezodorant, na który ingrediencyje i sposób ich mieszania podan był w księdze przez imość niedawno zakupionej. Po dniach kilku używania substancyi owej imość podaje co następuje:
  • dzień cały letni wytrzymać się daje, a o powonienie naszych bliźnich spokojni być możemy;
  • uprzykrzona powłoka soli aluminiowych, tak trudna do zmycia, zanikła;
  • dezodorant zostawia tłuste ślady na ubraniach, przez co najlepiej jest odziewać się po chwili pewnej, aby odżywcze tłuszcze i masełka wsiąkły w skórę. Niestety zatłuszczone miejsca na materiale trzeba będzie dodatkowo dopierać, co imości przysporzy utrapień. 
Drugie mazidło przez imć Piwonię sporządzone to krem na maceracie z nagietka i rumianka, takoż z księgi owej zaczerpnięty.  Przyjemne to skądinąd mazidło ma wady dwie: primo, imość nie lubi zapachu oleju sezamowego i więcej go używać nie zamierza.  Secundo, substancyja ta dosyć się lepi, i dopiero po czasie jakimś wsiąka w skórę na tyle, aby człek nie tłuścił wszystkiego, czego się dotknie. Wszelako jest ona zbyt cenną, aby ją tak po prostu zmarnować i wyciepać na zatracenie. Jeszcze nieraz się przyda.


Imość Piwonia znika zaraz od klawiatury, albowiem drugą porcyę chleba upiekłszy (bochny trzy solidne), natychmiast otrzymała zlecenie od rodziny, poparte spojrzeniem zwanym "królicze oczy", aby zaraz następne piec, celem napchania kałdunów rodziny owej oraz obdzielenia obu babć z okazyi Dnia Matki.


Nota bene, z bochenków na zdjęciu wyżej zamieszczonym ukazanych zostało pół tego okrągłego.

niedziela, 22 maja 2016

Ferment

Któregoś wieczora zawzięłam się i zamieszałam dwie rzeczy: do dużego słoika wkroiłam trochę jabłek - tyle, żeby zostało miejsce od góry - i zalałam wodą z cukrem. Na to obciążnik, coby jabłka nie wystawały nad wodę. Fermentuje mi ocet jabłkowy. A w drugim słoiku zabełtałam mąkę razową z wodą. Tak po czterech dniach dokarmiania zrobił mi się zakwas na chleb.



Pozostało już tylko przeszukać przepisy, poskrobać się w głowę, że i tak nie mam akurat takich mąk, o jakich tam piszą, zamieszać czegoś tam na oko, i upiec. Wyszły bardzo solidne dwa bochenki. Szczerze mówiąc, późnym wieczorem, kiedy wyjęłam je z piekarnika, byłam podłamana: tyle starań, a ja mam podejrzenia, że ten mój zakwas może niedobry jest, z jakimiś złymi bakteriami. Zapach jakiś taki, i patyczek mimo solidnego pieczenia wilgotny wychodzi. Przekroiłam niekulturalnie w pół jeden z bochenków - rzeczywiście było trochę zakalcu w środku. Nie miałam już siły się wściekać.

Rano rodzina wchłonęła pierwszy bochenek na śniadanie, napoczęła drugi, spojrzała łasym okiem na słoik, do którego odłożyłam porcję surowego ciasta, i miauknęła, że chcą więcej. Rzeczywiście, chleb okazał się całkiem-całkiem, a nawet bardzo-bardzo. Zakalec wykroiłam, nie było go wiele. Reszta jadalna i pachnąca. Zresztą drugi bochenek (na zdjęciu) okazał się jadalny w całości. Sfotografowałam go w ostatnim momencie.


A wczoraj zabrałam się za plany, które miałam w głowie już wcześniej. Według przepisów z książki Ewy Kozioł zamieszałam sobie dezodorant i krem do cery suchej. Dezodorant dziś testuję. Kupny i tak mi się kończy. No, zobaczymy. Dzień jest całkiem cieplutki, będzie próba.

Krem niestety mi się nie podoba, a w każdym razie mniej podoba niż ten lawendowy dla dzieci. Na razie nie mówię, że zmarnowałam surowce. Kto wie, może go jeszcze polubię. Dobre rzeczy ma w sobie: macerat z nagietku i rumianka na oliwie, olej sezamowy, wosk, trochę miodu. Niestety zapach oleju sezamowego drażni mnie, a cały krem dość długo lepi się na skórze. Dam mu szansę w każdym razie.

Po lewej krem z maceratem, po prawej dezodorant.

poniedziałek, 16 maja 2016

Postępy alchemii, nr 1/2016

Wielce szanowni Czytelnicy, niniejszym oddajemy do rąk Waszmościów pierwszy numer periodyku nieregularnego poświęconego zdobyczom alchemiji i wiedźmactwa wszelakiego do użytku domowego, coby każdy dla swego pożytku mógł dziedziny owe stosować, zgłębiać i szerzyć wedle uznania własnego.

Ażeby wstępów i przemów nieroztropnie nie dłużyć, wyliczamy dotychczasowe odkrycia:

1) Do statków* mycia nadaje się mieszanka mąki z solą. Kto chce, niech dosypie sody oczyszczonej. Statki myje się w wodzie gorącej, szoruje mieszanką wymienioną do czysta, a po porządnym spłukaniu brudów wszelkich płucze się w drugiej komorze zlewu, w gorącej wodzie z octem.

2) Do czyszczenia sczerniałych srebrnych sztućców tudzież biżuterii stosuje się kąpiel w wodzie ze szczyptą soli, w której topi się zwitek folii aluminiowej. Srebrne dobra trzyma się zanurzone w takowej cieczy godzin lub dni kilka, wedle uznania, po czym spłukuje się i wyciera do sucha.

3) Człek roztropny w dniach majowych pójdzie za stodołę, narwie sobie pokrzyw i sporządzi sok albo wywar bądź napar. Chamski ten chwast bywa wielce pożytecznym. Wszelkie soki, napary czy inne mazidła nadają się do picia, jedzenia, a także mycia i płukania włosów.


4) Periodyk nasz donosi, iż w kuchni imości Piwonii ferment się zalągł, a to za sprawą słoików dwóch. W jednym z nich mianowicie buzuje mąka na zacier... to znaczy na zaczyn do chleba, a że jest to zakwas pierwszy, imość nie ma bladego pojęcia, do czego się to będzie nadawać. W drugim kisną siekane jabłka na ocet i imość niepokoi się, że jakowyś biały szum się zalągł na powierzchni cieczy. Jeśli szlag jasny tej hodowli nie trafi, będzie pożytek.

Co przekazawszy, kończymy numer naszego pisma i do rąk Waszmościów oddajemy.

* Dla nieoczytanych oświecenia podajemy, iż statkami nazywamy talerze, garnki, kufle, noże, widelce, oraz inne naczynia przy gotowaniu potraw i zastawianiu stołu używane. 

niedziela, 15 maja 2016

A może by zamieszać sobie krem?

Skoro tak mi gładko poszło z chemią domową, przyszła pora, aby się zająć suchą skórą. Czytałam, kombinowałam, marudziłam, że koszty, aż wreszcie szarpnęłam się na całe pół kilo masła shea z Ziołowego Zakątka. Super towar, nówka sztuka nie śmigana: masełko nierafinowane, surowe. Zapach ma specyficzny, ni to smar, ni drewno. Sama nie wiem, do czego go porównać. W sumie nie jest ciekawy, choć lepszy, niż olejku arganowego. I kiedy już to masło do mnie dotarło, wystarczyło wyciągnąć oliwę z oliwek (też wzięłam extra virgin, w rafinowanej byłoby niewiele dobrych składników, ot, sam goły tłuszcz), do tego blender do koktajli, i ukręcić sobie masełko do ciała.





Kocham je od tej pory miłością gorącą. O, to prawdziwie po arabsku wyszło. Uhibbu-ha hubban dżamman. Ta właśnie składnia. Robi się je prosto: odmierza 60 g masła shea i 40 g oliwy, rozpuszcza się pomalutku w kubełku w wodnej kąpieli, a potem, gdy się ochłodzi i zacznie gęstnieć, wkrapla się olejek eteryczny dla zapachu. Dałam lawendę. W sumie niewiele ona zmienia, i nie wiem, czy nie zrobię następnej porcji takiego bez zapachu. Oba tłuszcze pachną po swojemu, dosyć silnie, i po prostu tej lawendy nie czuć. I na tym też etapie, kiedy ono robi się gęste, uruchamia się blender i miksuje. Pobełtamy chwilę, zostawimy znowu, żeby tłuszczyk gęstniał sobie dalej, znowu pomiksujemy, i w końcu ubijamy tak, żeby zrobiła się sztywna piana niemal jak z białek. Ono sobie w tej formie zastygnie, bo masło shea w domowej temperaturze jest samo z siebie dość twarde.

Bardzo fajnie rozsmarowuje się toto po ciele. Co więcej, ono się wchłania. Na początku oczywiście jest tłusta warstwa, ale potem skóra po prostu się odżywia. W ogóle straciłam ochotę na smarowanie się fabrycznymi mazidłami. Skoro coś jest niejadalne, wręcz trujące, to jakim cudem będzie dobre dla skóry? Ona jest moim największym organem, ma wielką powierzchnię, i co ona ma tą powierzchnią wchłaniać - "isopropyl palmitate, PEG-40 stearate, methylparaben, disodium EDTA, propylene glycol"... i tak dwa razy dziennie, przez kilkadziesiąt lat życia? Bez żartów proszę.

Samo masło shea też bardzo polubiłam. Na spierzchnięte usta - rewelacja. Na szorstką, suchą skórę jest po prostu fantastyczne. Rozsmarować je jest na początku ciężko, ale to się daje zrobić ciepłą dłonią, a efekt jest świetny.



Kolejny zakup to był wosk pszczeli. Przeszperałam Allegro i zamówiłam pół kilo wosku w takiej płytce. Pachnie przecudnie: słodko, pszczelo, miodowo. I już mogłam zrobić sobie coś bardziej skomplikowanego, lawendowy krem dla dzieci.



Pewnie następnym razem dam więcej wosku, albo dokładniej odmierzę proporcje, bo chyba wyszedł odrobinę za luźny. Poza tym być może spróbuję czymś zastąpić samą oliwę, bo w tym kremie trochę mi przeszkadza zapach. Na przykład takim olejem z pestek moreli, o którym pisała Klaudyna w przepisie na masełko. Tak czy inaczej, znowu mam całkiem jadalny kosmetyk, i to w ilości prawdziwie przemysłowej, bo prawie pół litra. Obdzielę nim rodzinę, a i tak mi nie zabraknie.

Co dalej? Wczoraj uszczknęłam trochę kwiatków bzu lilaka. Jeszcze część kiści trzyma się na krzaczkach, tę ktoś zerwał i rzucił na trawnik. Za rok może zrobię sobie bzową pomadę, bo kocham ten zapach. Na razie zasypałam solą w słoiczku i mam nadzieję, że wyjdzie mi z tego pot-pourri. Będę polować na wonne kwiatki tego lata. Z innej beczki, kończy mi się dezodorant, i pewnie wypróbuję przepis z książki Ewy. Jeśli to będzie działać, niech się schowa Rossman i półki z chemikaliami.

Rozczarowała mnie soda kaustyczna, którą kupiłam razem z całą tą paką chemii: za tę cenę i bez dodatkowego objaśnienia co do jakości, to raczej jest soda techniczna. Cóż, będzie do przepychania rur. W takim układzie potrzebuję NaOH cz.d.a., ochraniaczy na oczy dłonie i nos, być może też osobnego garnka i taniego blendera. Zrobiłabym sobie mydło.

sobota, 14 maja 2016

A gdyby tak sobie coś zamieszać...

Trochę milczałam na blogu. Powiem tak: zniosło mnie i dryfuję. Jakby mało było prac, które mam w rękach, zabrałam się za kolejne, zupełnie z innej dziedziny. Wyobraźcie sobie taką sytuację: siedzicie sobie w autobusie, poczekalni, czy u siebie na kanapie. W ręku igła / druty / czółenko (niepotrzebne skreślić). Czółenko się ślizga, druty są niesforne, bo czujecie, że skóra na rękach jest sucha jak pieprz. Po każdym myciu garów - jakby kto talkiem posypał. A na stopach skóra rogowacieje jak nigdy w życiu. Tarka się robi taka, że zahacza o rajstopy. Szorujemy cierpliwie pumeksem, ale do licha, coś tu nie gra!

Tymczasem na Fejsie towarzystwo podrzuca coraz to nowe linki. 95% z tych nierobótkowych to krótkie przyjemności lub nieprzyjemności: zobaczyć - uśmiać się - zapomnieć. Ale te pozostałe, hmm... Zioła. Jakieś różdżkarstwo. No, bez przesady, w to się bawić nie będę. Leczenie paskudnych chorób ziołami, których i tak w życiu nie rozpoznam. Przykro mi, mieszkam w Warszawie i sobie nie pozbieram. Ale tu, o, całkiem sensowny przepis na własnej roboty pastę do szorowania kuchni, albo własny krem do rąk czy coś... Jedendrugi konkretny, obfity i rzeczowy blog zielarski. A potem trzeci, piąty i dziesiąty... Tak się temu przyglądałam, kombinowałam, aż nabyłam całe pudło chemikaliów (dziewięć kilo!) i zaczęłam mieszać.


Co to za proszki: soda oczyszczona na kilogramy, soda kalcynowana, boraks, kwas cytrynowy, mydło w proszku (tu może przesadziłam, powinnam zużyć własne ścinki szarego mydła), soda kaustyczna. I jeszcze jakaś jedna czy druga substancja. Do kompletu wliczmy ocet, który ostatnio idzie u mnie w domu litrami, i kilka olejków eterycznych. Tych chciałabym jeszcze kilka, ale na dobry początek niech będą te.

No i książka, która niedawno wyszła:



Wciągnęło mnie. W tej chwili mam już niezłą garść własnych specyfików do sprzątania domu. Na pierwszy ogień poszedł sprej octowy z lawendą (olejku cytrynowego na razie nie mam) do czyszczenia i odkażania wszystkiego. Następnie zamieszałam pastę do czyszczenia kuchni i łazienki, która ma skład banalny: szare mydło, soda oczyszczona, woda i olejek zapachowy (u mnie drzewo herbaciane i trochę lawendy). Mam też płyn do mycia podłogi w kuchni oraz proszek do prania. Za płyn do płukania od jakiegoś czasu służy ocet. Sklepową chemię zużywam pomalutku do wyczerpania zapasów. Już mężowi zapowiedziałam, że nie będę prosić o płyny do prania. Siedemdziesiąt złotych zostanie w kieszeni.


Cóż mogę o tym powiedzieć:
  • Pastę do mycia zlewów i wanien kocham. Jest cudna. Jeśli coś jest mocno zatłuszczone, pewnie lepiej się wspomóc gorącą wodą, w skrajnym przypadku Cifem, którego mam niezużytą butelkę, a może dwie. Generalnie jednak czyści pięknie. Skład ma tak prosty, że nie waham się użyć jej nawet do garnków, bo czym miałabym się otruć? Domyłam na przykład osad na dnie po robieniu popcornu - na błysk! 
  • Sprej octowy też jest świetny. Nareszcie zszedł osad z kamienia na wszystkich kranach i zlewach. Tak samo odżyła suszarka do naczyń - ta tacka na wodę była zaleziona niemożliwie, a teraz lśni. Spsikuję nim różne różności. Jest odkażający, więc na przykład używam go do czyszczenia kosza na śmieci i całej szafki, w której stoi. Przy okazji ta pomarańczowa butla ma regulowany sprej - zależnie jak się przykręci końcówkę, pryska strumieniem albo mgiełką. 
  • Płyn do podłóg - zrobiłam inaczej niż  w książce, tzn. skoncentrowany, do rozcieńczania. Fajny jest i nie boję się go tak jak Domestosa. 
  • Proszek do prania - też OK :) 
  • Dezodorant do dywanów - o tak, jest coś takiego, w końcu dywany potrafią złapać nieprzyjemny zapach. Mnie nie chodziło akurat o to, a o buty kogoś z domowników. Oj, wonne były. Lekarstwo jest proste: weź słoiczek, może być malutki. W pokrywce wybij dziurki gwoździem, jak w solniczce. Nasyp sody oczyszczonej. Możesz do niej kapnąć kilka kropelek olejku zapachowego, jeśli masz ochotę, i dobrze wstrząsnąć, żeby się wymieszało. Nasyp do butów i zostaw na noc (albo: posyp dywan dokładnie po całej powierzchni i zostaw na noc). Rano buty wytrząśnij porządnie, a dywan dokładnie odkurz. To działa!
  • Jedyne, co mi nie wychodzi, to zmywanie naczyń. Próbowałam metodą Ewy z Zielonego Zagonka: w jednej komorze zlewu gorąca woda z sodą, w drugiej woda z octem do płukania, i posortować naczynia od najczystszych do najbrudniejszych i zatłuszczonych. Niestety wychodziły tłuste. Na razie pozostaję przy płynie do mycia. Natomiast samo płukanie w wodzie z octem sprawdza się świetnie. Naczynia lśnią.
Fabryczne zapachy sklepowej chemii coraz mocniej mi przeszkadzają. Pewnie pomału zużyję to co mi zalega w domu, choć może oddam, a nuż się komuś przyda?