wtorek, 31 lipca 2018

Mydło na kozim mleku po raz drugi

Kiedyś zrobiłam mydło na kozim mleku, zresztą jest opisane gdzieś na blogu. Strasznie je oszczędzałam (dlaczego???), choć w sumie nie było szałowe. Jakiegoś elementu nie dopatrzyłam. Wlałam masę do dużej foremki, wstawiłam do lodówki, gdzie mi i tak żelowało. Biały kolor się nie zachował, zrobiło się intensywnie beżowe, ale to drobiazg. Porobiły się w nim dziurki, z których wypływał tłuszcz. Odczyn mimo wszystko miało dobry, tłuszcz odsączałam w ręczniki papierowe, i mimo tej wady myło się nim bardzo przyjemnie. Pachniało delikatną śmietanką. No ale wreszcie wygrzebałam z zakamarków ostatnią kostkę i ją zużyłam.

Czytałam różne wpisy o mydłach, i tak sobie myślę, że mogłam popełnić pewien błąd, kiedy mieszałam masę. Mianowicie mieszałam ją za krótko. Ług robiłam wtedy na mrożonym mleku kozim, dodatkowo chłodząc naczynie od zewnątrz. Termometru nie miałam. Mogła być za niska temperatura, a wtedy jest ryzyko, że przy blendowaniu pokaże się "fałszywy ślad mydlany". Czyli masa zgęstnieje nie dlatego, że zrobi się emulsja, ale dlatego, że zaczną zastygać stałe tłuszcze. Na to już się niejeden nabrał, wylał taką niedomieszaną masę do foremek, i potem miał różne niespodzianki. Trzeba było dłużej mieszać.

No i wreszcie zrobiłam nową porcję mydła na kozim mleku. Czemu tak długo z tym zwlekałam?


Użyłam najprostszego przepisu, tzn. 250 g ol. kokosowego, 750 g oliwy pomace (typowe mydło marsylskie). Do tego 136 g NaOH (7% przetłuszczenia) i 300 g wody, czyli w tym przypadku mleka. Tym razem miałam mleko kozie w proszku. Jest to o tyle mniej kłopotliwe, że mogę zrobić ług na wodzie i nic nie zamrażać, rozmrażać i zastanawiać się, czy mi się spali, czy się zwarzy, a może w ogóle się nie rozgrzeje. Część wody odjęłam i rozmieszałam w niej proszek (w ilości, zgodnie z instrukcją na opakowaniu, wystarczającej na 300 g wody), i tę mieszaninę dodałam później do budyniu. Tak uzyskaną masę rozlałam do foremek.



Nie łudziłam się specjalnie, że uniknę żelowania, choć wystawiłam mydełka na noc na balkon, przykryte pudłem, żeby nie weszły w nie zwierzaki. No i był żel, mimo, że małe foremki łatwiej się chłodzą niż masa w dużej formie.


Następnego dnia zobaczyłam już gotowe, jasnobeżowe mydełka. Jak poprzednio, pachną leciutko śmietanką. Nic a nic kozą - powiedziała moja mama, która chyba od dzieciństwa zraziła się do koziego mleka.


Białe mydełka w tle na tym zdjęciu to już nie kozie mleko, a mydło gospodarcze z przepisu rymowanego Iwony Fi. Potrzebowałam nowej porcji, bo stara się pomału kończyła, a w perspektywie mieliśmy wakacyjne wyjazdy. Czyli znowu sięgnęłam po znany poemat ("Mydło gospodarcze do prania skarów - tych co wystają z sandałów") i robiłam punkt po punkcie, zwrotka po zwrotce. Odważyłam dokładnie ocet, rozmieszałam z wodą, na jubilerskiej wadze zważyłam malutką porcję sody, wymieszałam to w dużym dzbanku, bo z małego niechybnie by wykipiało. Do tego poszedł wodorotlenek. Ług wyszedł mętny, ale z tego przepisu taki po prostu jest, bo się wytrąca soda kalcynowana. Tę miksturę dodaje się do mieszanki kokosa i oliwy z wytłoczyn, szuru-buru, bzyk-bzyk blenderem, i gotowe. Zawsze wylewa się budyń do małych foremek, bo po reakcji bardzo twardnieje i trudno by było pokroić.

U mnie w domu "must-have".




wtorek, 24 lipca 2018

KOH i truskawki, czyli coś nowego razy dwa

No, nie żebym jakąś Amerykę odkrywała. Ostatnio zrobiło się głośno na Pianie Mydlanej o mydłach potasowych na zimno. Dotąd byłam przekonana, że wodorotlenek potasu, jako ten cięższy, wolniej reaguje od NaOH, a mydło na nim robi się godzinami, i to wyłącznie na gorąco. Co więcej, ja w tym przekonaniu tkwiłam od dobrych dwóch lat. Dlatego wieści, że wystarczy zredukować wodę i przetłuszczenie, a reakcja zajdzie sama, potraktowałam jak rewolucję. No i skoro potasiaki na zimno weszły w modę i kolejne osoby chwaliły się słoiczkami takiego mydlanego miodku lub kisielu w różnych kolorach, musiałam w końcu wziąć się za to i ja.


Druga moda sezonowa to wszelkie owoce, z truskawkami na czele. W tym roku był na nie urodzaj. Po tak ciepłej wiośnie, bardziej przypominającej lato, truskawki były wielkie i słodkie. Oczywiście najedliśmy się kilka razy po uszy, aż - wstyd się przyznać - w końcu tempo nam osłabło i część owoców się zmarnowała... Wzięłam przykład z koleżanek-mydlarek, i garść truskawek przeznaczyłam do ługu. 

Czego ja tam dałam i ile: 

wody 233 g
KOH 90% 165 g
oleju kokosowego 113 g
masła shea 113 g
oliwy z oliwek 115 (część virgin, część z wytłoków)
oleju ryżowego 152 g
oleju z pestek winogron 114 g
oleju lnianego 50 g
oleju rzepakowego 121 g

Liczby wyszły mało okrągłe, bo nie udało mi się idealnie nalać, i potem wszystkie poprawki na powrót wbiłam w SoapCalc, żeby raz jeszcze wyliczyć KOH. 


Co do wody, połowa wagi to były truskawki, zmiksowane z resztą wody na idealny płyn z pływającymi pesteczkami. 

Dało się całkiem ładnie zrobić na tym ług. Trochę to szumiało i oczywiście zachowywałam ostrożność, bo odrobinę obawiałam się, że wodorotlenek będzie szaleć. Niby te mydła potasowe zawsze wymagały dużo czasu i zachodu, jakby KOH był wolny i nieruchawy, tymczasem to on jest tym wariatem, który chłonie wodę jak szalony, i o ile nad NaOH opary unoszą się dopiero przy mieszaniu z wodą (no, nie żebym pakowała nos do otwartego pojemnika), przy KOH muszę cofnąć twarz już jak odkręcam przykrywkę, bo wierci w nosie. Czyli nie taki on powolny. 

g. 20:57
g. 20:58
Okazuje się, że wystarczy zredukować wodę i zmniejszyć przetłuszczenie do minimum (ja dałam 1%), i można spokojnie wymieszać budyń blenderem i zostawić garnek w spokoju, niech to sobie samo reaguje pod pokrywką. 

Poczekałam, aż temperatura nieco spadnie (na zdjęciu jest już poniżej 55 stopni). Sądząc po czasie robienia zdjęć, nie czekałam, aż będzie 40 stopni. Potem wlałam pomalutku ług do tłuszczy, aż się zrobił taki czerwonobrązowy płyn...

g. 21:00
Przemieszałam parę razy łopatką i uruchomiłam blender, aż się zrobiła masa:

g. 21:01
A potem postawiłam na kuchence pod pokrywką. Nie, nic nie grzałam. Kuchenka ma stalową powierzchnię, więc gdyby coś się działo, nic mi się nie zniszczy, poza tym tam miałam cały garnek na oku. Mogłam sobie do niego podchodzić i przemieszać czasem, albo nie, i tylko patrzeć, co się w środku dzieje. 
g.21:19 - żeluje! 
g. 21:33 -  żel w całej objętości
 Ekspres! Tak się zachowywały tylko niektóre mydła sodowe, te, które miały w składnikach jakiś "podgrzewacz". Piwo, mleko itp. Żałuję, że nie zapisałam, o której godzinie przyłożyłam do mydła papierek lakmusowy, i pokazał mi około 9. Dwie godziny od rozpoczęcia pracy? Półtorej? I to wcale nie znaczy, że mydło nie było gotowe wcześniej. To mnie nie przyszło do głowy sprawdzić, czy już nie jest po reakcji.

Mam teraz solidny kubełek mydła o bardzo fajnym składzie, lecz o minimalnym przetłuszczeniu. Z takimi parametrami świetnie się sprawdzi do mycia kuchni, ale do ciała czegoś mu jednak brakuje. Uroda mydeł potasowych polega na tym, że mogę choćby za miesiąc wygarnąć z kubełka trochę mydła, dodać do niego powiedzmy 10% jakiegoś fajnego oleju (hmmm... awokado, konopny, arganowy, co jeszcze?), do tego olejek zapachowy, i uzyskuję - tadaaam!


- naczynko świetnego mydła do kąpieli, w tym przypadku o zapachu różanym. W sumie mogłam nawet z tego zapachu zrezygnować, bo samo mydło pachnie słabiutko, lecz dosyć miło. Karmelem chyba, na pewno nie truskawkami. Pesteczki można potraktować jako peeling. Mogłabym jeszcze pokusić się o lekkie rozprowadzenie wodą, bo jest gęste, i najlepiej jest używać do niego myjki. Mam taką szorstką rękawicę, nieźle się sprawdza.

piątek, 20 lipca 2018

Cała siatka pokrzyw

Wracając od weterynarza dostałam telefon od koleżanki, że ma do przerobienia na sok lub cokolwiek sensownego potężną ilość pięknych pokrzyw z działki, i chętnie trochę mi odda, bo jest już wieczór, a przez następne dwa dni nie będzie miała szansy się nimi zająć. Dostałam od niej pełną torbę pachnącego zielska. To były bardzo dorodne, wyrośnięte pokrzywy, i jedyne co wymyśliłam, to wycisnąć z nich sok, i - a jakże - użyć go do mydła. Jeszcze nie jestem na tym etapie, żeby znać się na zastosowaniach kulinarnych, zresztą chyba były zbyt duże, żeby dorzucić je do zupy albo, czy ja wiem, do sałatki.

Szybko zrozumiałam, dlaczego koleżance tak się zacinała sokowirówka. Z moją było tak samo: garstka listków (pracowicie odrywanych od łodyg), i stop - sitko, całe we włóknach, należało wyjąć i wyczyścić po to, żeby zemleć następną garstkę. Inaczej nie wychodziło z tego nic. Sprzęt wył niemiłosiernie i dostawał czkawki, a ja się obawiałam, że się po prostu spali. Przy tak wysokich obrotach farfocle na sitku powodowały rozdygotanie całej maszyny. W końcu jednak uzyskałam niemal pełny garnuszek ciemnozielonego soku.

Na tym soku zrobiłam ług, wciąż mocno zielony, i do tego poszła mieszanka tłuszczy. Kokosowy, shea, palmowy, lniany, oliwa, rzepakowy. Parametry były w normie, poza INS i iodine - pierwszy był poniżej widełek, drugi powyżej, ale zaryzykowałam. Masę rozdzieliłam na trzy części: pierwszą zostawiłam w naturalnym zielonym kolorze, drugą rozjaśniłam miką w kolorze groszku, a trzecią, najmniejszą, zaprawiłam węglem. Do tego dałam olejek cedrowy i różany, bo ta mieszanka pasowała mi do całości. Ponieważ całość wciąż była płynna, zaryzykowałam pierwszy w życiu wzór słojów drewna. Do większego dzbanka po kolei wlewałam warstwy trzech kolorów, potem nieco przemieszałam patyczkiem, i ostrożnie taką prążkowaną masę wylałam do formy, prowadząc dzióbek dzbanka tam i z powrotem wzdłuż dna. Potem pozostało tylko czekać na efekt, a gdy następnego dnia wszystko się już zestaliło i mogłam mydlany blok wyjąć z formy, musiałam pamiętać, że to się kroi na kostki wzdłuż, a nie w poprzek.

No i mam moje słoje drewniane!



To nie jest specjalnie subtelne cieniowanie, ale wyszło, i z tego się cieszę. Niestety mydło pokrzywowe nie do końca spełniło oczekiwania. Bardzo długo było miękkie, a co gorsza, olejki eteryczne kompletnie zawiodły, znikły, i pozostał tylko zapach... plasteliny! Serio! Teraz, po upływie dwóch miesięcy z górką, jak najbardziej można się nim myć, ale różę i cedr można sobie najwyżej wyobrazić. Plastelina ma szansę też zaniknąć, w mydle zdarzają się takie rzeczy.

Wraz z mydłem pokrzywowym zrobiłam drugie. Wymyśliłam sobie masę z glinką różową, w której utopię mnóstwo wiórków z jasnych mydełek, jakie mi się ostatnio nagromadziły. Pracowicie poszatkowałam to dobro, takie śliczne i wyleżakowane, zamieszałam masę - tym razem w ruch poszedł kokos, smalec gęsi, olej palmowy, lniany, oliwa i rzepak - do tego łyżka glinki różowej i olejek różany. I co?

I mielonka konserwowa!


Na górze okraszona masą z poprzedniego mydła... Przez tę glinkę (skądinąd fajny surowiec kosmetyczny) trudno się to mydło kroiło, niektóre kostki popękały i pokruszyły się. Róża i w tym przypadku znikła. Kolejna plastelina? Ano, bywa i tak. Przynajmniej wiem, czego lepiej unikać.

wtorek, 3 lipca 2018

O chlebie i ratowaniu jeża

Cisza niekoniecznie oznacza, że nic się nie działo. Było dość roboty, ale akurat mniej "alchemicznej". Kuchennych atrakcji dostarcza nam regularnie pieczenie chleba, tylko jakoś tak się utarło, że trzymamy się jednego przepisu. W oryginale (z plików grupy Piekarnicza Brać) jest to chleb pszenny, ale ja do niego sypię, co wpadnie w ręce, pilnując tylko, żeby połowa mąki była pszenna, i żeby całość nie wyszła za ciężka.



Konkretnie idzie to tak:

1100 g mąki, z czego połowa to mąka pszenna typu 450-550, potem idą cięższe, typ 650-750, na koniec ze 100-200 g może być razowej. Mąki różne - żytnie, orkiszowe, owsiane, gryczane, ostatnio trafił się amarantus.
2 łyżki soli
20 g drożdży
200 g zakwasu żytniego
800 g letniej wody
i już całkiem na oko dodaję po garści siemienia lnianego oraz  ziaren słonecznika i dyni.

To wszystko wyrabiam w misce przez pięć minut, rozkładam do nasmarowanych i wysypanych foremek i zostawiam na dwie godziny do wyrośnięcia. Wychodzą mi z tego trzy keksówki 25 cm. Ciasto ma urosnąć prawie do brzegów foremek. Chleb piekę w mocno nagrzanym piekarniku. Ludzie podają różnie, ale na pewno dobrze ponad 200 stopni. Ja nastawiam na 240, bo mój nie dopieka. Ważne jest, żeby na dnie ustawić naczynie z wodą, która będzie parowała w czasie pieczenia. Ja mam do tego małą stalową miseczkę. Piekę przez 50 minut. Po tym czasie wyjmuję bochenki chleba z foremek i jeszcze przez 10 minut dopiekam już luzem. Nie ma obawy, że chleb opadnie i zrobi się zakalec. Ani razu mi się to nie zdarzyło. Dopieczony chleb od razu wyjmuję z pieca i studzę na kratce. Od razu też solidnie spryskuję go wodą i przykrywam ściereczką. W ten sposób unikam "betonowej skóry", która uprzykrzała mi jedzenie, zanim nauczyłam się tej sztuczki od kolegów.

Od czasu do czasu bochenki trafiają do rodziców albo teściów, albo w ogóle do kogoś z rodziny, i są ochy i achy, że smakują jak za dzieciństwa, że się młode lata przypomniały, że sklepowy chleb powoduje jakieś niestrawności, a ten swój można jeść bez obaw, i tak dalej. Pomyśleć, że to jest najprostszy przepis, nawet nie na samym zakwasie, a podprawianym drożdżami. Pięć minut wyrabiania, dwie godziny czekania, godzina pieczenia.

Zmobilizowałam się jednak i do zrobienia mydeł, a było tak: któregoś dnia Młoda zadzwoniła do mnie, że czegoś tam ważnego zapomniała zabrać, i żebym (proooooszę!) przyniosła jej ten detal na trening. Zgodziłam się, zrobiłam sobie spacer do ośrodka sportu, i nieoczekiwanie po drodze spotkałam dzieci pilnujące rannego jeża. Biedak łaził za ogrodzeniem przy bloku, a one czekały na ekopatrol, nawet nie mogąc się do niego dostać. Że źle z nim było, to widziałam. Biegał w biały dzień, zataczając się i przewracając, po odkrytym terenie. Szybkim kłusem pobiegłam do córki, przekazałam jej co trzeba, i wróciłam do jeża. Ekopatrol miał być za dwie godziny, więc dzieciom miny mocno zrzedły, bo przecież trzeba kiedyś wrócić do domu. Zadzwoniłam do Jeżurkowa (czyli Fundacji Primum), pytając, czy można zwierzakowi jakoś w tej sytuacji pomóc,  żeby dotrwać do przyjazdu panów ze straży miejskiej. Usłyszałam, że nie ma co kombinować, trzeba jeża złapać i wieźć na cito do weterynarza (oni współpracują z lecznicą niedaleko). W związku z tym napadłam na pracownika pobliskiej "Żabki" żądając nie tyle kosztowności, co kartonowego pudełka. Ponieważ dostarczył mi świetnego rozmiaru pudełko po batonikach, darowałam mu życie i zdrowie. Następnie zorganizowałam sobie dostęp na ogrodzony teren. Koniec języka za przewodnika, okazało się, że mieszkańcy mają klucze. Dzieci pokazały mi, dokąd powędrował jeż. Zgarnęłam biedaka do pudła popychając go parasolką, i pojechałam do lecznicy. Dzieci odprowadziły mnie na przystanek tramwajowy, szczęśliwe, że sprawa się rozwiązała.



Zostawiłam jeża w lecznicy, uzgodniwszy co trzeba z ekopatrolem i Fundacją Primum. Był ranny, i to nie były świeże rany. Zapach był niemiły. Zdrowy jeż pachnie futerkiem, siankiem i w ogóle przyjemnymi rzeczami, więc już to było sygnałem, że dobrze nie jest. No i to, że był aktywny w dzień, że się przewracał, też nie było normalne. Następnego dnia dowiedziałam się, że rany zostały oczyszczone, noc przeżył, więc były szanse, że wygrzebie się z tego, a Jeżurkowo wypuści go w jakimś dobrym miejscu.

Nie zdążyłam dotrzeć od weta do domu, kiedy zadzwoniła koleżanka, że ma świeże pokrzywy do przerobienia... i wyszło z tego mydło... ale to już chyba w następnym wpisie!