czwartek, 31 grudnia 2015

Znowu roczek sobie poszedł

Ludzie robią podsumowania starego roku, czyli 2015. Tak, fajna rzecz. Nie robiłam tego dotąd, a na pewno nie w tej formie. No to jedziemy:



* Ukazały się dwa artykuły mojego autorstwa, oba w "Twórczych Inspiracjach" i oba o podstawach koronki pętelkowej.

* Dwa razy prowadziłam sama kurs tych koronek - raz na zjeździe w Krasnymstawie, i drugi raz w Ustroniu.

* Zdobyłam wyróżnienie na wystawie "Z nici Ariadny" w Łodzi, też za koronkę pętelkową. Pokazałam trzy prace. Nie uważam, żeby były wielkie i widowiskowe, ale więcej w tej technice nie było. Dążę do tego, by na następnej wystawie była już rzeczywiście konkurencja w naszej dziedzinie.



* Parę osób pochwaliło mi się własnymi pętelkami, i to jest ogromna frajda, bo widać, że tak niszowa technika potrafi kogoś zainspirować i spodobać się. Fotografia kolczyków według moich kursów nawet została opublikowana w ostatnim numerze "Twórczych inspiracji". Kilka osób zrobiło koronkowe wstawki, nieraz nawet spore. Ktoś zrobił już całkiem udaną i bardzo foremną serwetkę. Inna osoba pochwaliła mi się pięknymi, kolorowymi, trójwymiarowymi kwiatkami, choć nie prowadziłam jej krok po kroku - tylko pokazałam krótko, o co chodzi. Jestem dumna ze wszystkich!



* Grupa koronek pętelkowych na Fejsbuku została założona i rośnie w siłę.

*  Forum, na którym zostałam pomocniczym adminem, żyje i nie wyleciało w powietrze.

* A nawet odbyło się na nim kilka wymianek, w mniejszym lub większym gronie. Brałam udział w dwóch. Na tę okoliczność zrobiłam kilka dobrze już opanowanych świecidełek ze sznurka i grubych koralików oraz poduszeczek ozdobionych koronką palestyńską, pierwszy w życiu kompletny wisiorek z kwiatem z koronki pętelkowej, poeksperymentowałam z ozdobnym pudełeczkiem robionym szydełkiem na usztywnieniu ze sznurka, i z haftami - czarnym (pierwsze biscornu zresztą) i płaskim ze wzorów ukraińskich.

* Kolejny eksperyment, to nauka puncetto valsesiano, czyli kolejnej techniki koronki igłowej. Nawet powstał szereg bransoletek.


 * Zrobiłam mały kroczek w nauce naalbinding, w dużej mierze dzięki odpowiedniej włóczce. Teraz dajcie mi jeszcze czas, pomysł i impuls - bo na razie mam po uszy innych planów.



* Na cele fundacji zajmujących się bezdomnymi zwierzętami nadzióbałam sporo biżuterii, nie liczyłam ile sztuk. A teraz liczę na to, że znajdą się chętni i nie pożałują grosza. Niech zwierzaki mają z tego pożytek!

* Kociaki z listopada 2014 znalazły dobre domy, a nawet bardzo dobre.  Cieszę się, że choć tę dwójkę udało mi się uratować z całego miotu. Czasem widzę nowe zdjęcia Stokrotki. Nadal jest długa, chuda, i nieźle się bawi w towarzystwie dwóch poważnych kocurów. Znalazł się również dom dla ich mamy, Zuzi.





* Słowik przestał się pojawiać. Żal. Nie dowiem się, co go spotkało. Za to obecnie mam na balkonie dwa do trzech dzikich kotów nocujących w ocieplanym pudle. Zimno na dworze. Pocieszam się, że pudło jest solidnie wyściełane polarowymi ścinkami, a sierściuchy są o tej porze grube i bardzo puchate. Kto wie zresztą - może z pomocą dobrych ludzi uda się znaleźć im domy?


To tyle z grubsza. Rok to sporo. Co się uda zdziałać w następnym?

wtorek, 29 grudnia 2015

Parę słów o zestawach do haftu

Tak się kiedyś złożyło, że natrafiłam na akcję "Kołderek za jeden uśmiech".  Wtedy miałam na koncie sporo szydełkowych serwetek i pierwsze prace czółenkowe, a haft krzyżykowy mnie nie pociągał zupełnie. Czego jednak nie robi się dla dzieci... Po kilku kwadracikach przeszperałam różne czasopisma i sieć, bo zechciałam zrobić jakiś haft dla siebie. Powstał na przykład obrazek kotka w oknie, o ile pamiętam z "Kramu z robótkami", haftowany muliną DMC:


Pięknie dopracowany schemat, kolory bez zarzutu.

Dalej trafiłam na stronę Coricamo, którą przeszukałam bardzo dokładnie. Korciły mnie górskie widoki. Nigdy nie miałam obrazów w domu, a tu mogłabym zrobić swój własny, hmm... Z masy wzorów wybrałam kilka, a potem, hi hi, jeszcze kilka. Kupowałam różnie: sam schemat, firmowy zestaw z muliną Madeira, schemat plus zestaw Ariadny. Były to głównie pejzaże: trochę gór, trochę lasów, pory roku. Ludzie mówili mi różnie: "popatrzysz sobie jeszcze, powyszywasz, to ci się gust zmieni, inni robią bardziej wysmakowane wzory". No i... parę lat minęło, a mnie się odmienić nie chce. Obrazki z Tatr i Beskidów trzymają się nieźle. Cudze góry to są cudze góry, nie nasze. I tak na pierwszy ogień poszło "Lato w Wiśle":


Tu nastąpiło wielkie "ups". Mianowicie zamówiłam schemat z zestawem mulin Ariadny (jeszcze tej starej). Wyszyłam kawałek, potem jeszcze kawałek, a potem pomyślałam sobie, że nie chcę, aby trawa była zżółkła, ziemia zgniłozielona, góry niebieskie jak niezapominajki, a chmury w dwóch odcieniach zamiast w trzech. Tego nie było na załączonym obrazku! Z którejkolwiek strony bym nie obejrzała moich mulin, nic a nic nie przypominały kolorów na wydruku! Wsypałam cały ten zestaw do ogólnego pudła z muliną, po czym je przeszperałam gruntownie i dobrałam własne kolory. Czego brakowało, uzupełniłam w pasmanterii. A więc da się uzyskać niezły efekt, tylko trzeba pokombinować samemu.

Takiego problemu nie miałam przy obrazku kota syberyjskiego. Miałam gotowy wzór, do tego wzięłam muliny DMC, i niemalże nie mam się do czego przyczepić:

Szary kolor jest stopniowany jak należy, kolory oczek też ładne. Jedyny wyjątek to kolor biały i najjaśniejszy szary, które niemal się zlewają i pyszczek wychodzi mało plastyczny. Chyba też tło na wydruku wpadało w lekki róż, ale mnie to nie przeszkadza.

Haftowałam też kilka schematów z kompletem mulin Madeiry, bo spodziewałam  się, że firmowe zestawy powinny być bez zarzutu.  Było z tym różnie. W części przypadków nie było się do czego przyczepić...


W "Czarze jesieni" mogli dać trochę większy kontrast barw w krzaczkach nad wodą po lewej, ale w sumie bardzo ładnie wyszedł.

Więcej problemów było z jesiennym pejzażem z mostkiem, gdzie inaczej dobrałabym niebo i wszystkie odcienie gór. Efekt wyszedł taki, że góry zlewają się z niebem, a nie powinny. Natomiast w zimowym obrazku zgrzytają mi fioletowe koleiny w śniegu. To miał być znacznie bardziej stonowany kolor. Czepiam się, wiem.


Natomiast "Górska dolina" jest moim zdaniem niedopracowana. Tu problemów był cały szereg: sama zmieniłam kolejność odcieni niebieskiego w wodzie i na górach, bo najjaśniejszy był ciemniejszy od średniego. Trawa wyszła bardziej żółta niż na obrazku, dalekie góry zamiast szare zrobiły się beżowe, tak samo kamienie. Na dodatek nie było stopniowania szarości: dwa czy trzy odcienie bardzo podobne do siebie, a potem nagle skok do bardzo ciemnego. W ten sposób dalsze górskie szczyty, które miały być plastyczne i całe pożłobione, wyszły jakieś takie niezdecydowane, do tego pokryte różowym śniegiem. Nie uwierzę, że w bogatej palecie Madeiry nie ma czystych szarości i naprawdę śnieżnej bieli.

Uparłam się mimo wszystko, że ten obrazek skończę tak jak jest. Drugim razem sięgnęłabym znowu po Ariadnę i zrobiła po swojemu.


A teraz wyszywam "Zimową rzekę", i znowu jest ten sam problem ze śniegiem. Dlaczego na obrazku jest on biały i czysto szary, a beż jest zarezerwowany dla dalekich zarośli? Dlaczego w praktyce właśnie śnieg wychodzi beżowy? Przecież potrafi być wręcz niebieskawy, kiedy odbija się w nim błękit nieba. Brązy też są słabo stopniowane: głęboka czekolada, potem coś takiego ciemnego z odcieniem zielonym (skąd ta zieleń?), a później już ciemny beż i jasny beż. Najjaśniejszy odcień beżu zresztą nie odbiega od beżowego śniegu. Przy okazji traci się kontrast z rzeką, która właśnie miała być taka brązowo-żółtawa, w odróżnieniu od bieli i szarości ośnieżonych brzegów. Nie wychodzi źle ten obrazek, ale mogło być lepiej.


Nie chce mi się snuć przypuszczeń, skąd się to bierze. Kocham te pejzaże, ale warto się poświęcić i dobrać muliny samemu.

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Poświąteczna zmiana tematu

Ano właśnie. Narobiłam się pętelek. Narobiłam się szydełkiem. Wreszcie narobiłam się koralikowej biżuterii, i pewnie o tym coś będzie, ale nie dziś. W planach mam znowu pętelki i pomalutku układam sobie w głowie co i jak, bo przede mną jest pewien projekt. Przemyślałam jednak sprawę i postanowiłam, że odkopię tamborek z haftem. Zimowa rzeka wraca do łask.

Wczoraj miałam już tyle:


Dzisiaj tyle:


Chciałabym wreszcie to skończyć, bo ile można. Zaczęłam półtora roku temu. Chyba będę robić na zmianę pętelki i ten obrazek, i wreszcie się uda.

środa, 16 grudnia 2015

Szydełko - testy kordonków

Żeby mi się druty nie znudziły, równolegle zabrałam się za szydełko. Zrobiłam coś, na co od czasu do czasu miałam ochotę, ale nie starczało mi samozaparcia. Znalazłam w starej książce schemat niewielkiej serwetki i zrobiłam tych serwetek kilka z najróżniejszych kordonków, jakie mogłam znaleźć. Różne osoby testowały kordonki przede mną, pewnie bardziej fachowo. Firmy włókniarskie pewnie swoje testy podpierają różnej maści pomiarami, aparatury im nie brak. Chciałam jednak zrobić taki test sama dla siebie. Kordonki jakie mam takie mam - od dawna większość tego co kupuję, przeznaczone jest raczej do pętelek lub do frywolitki.


Na pierwszy ogień poszła Muza, której motek dostałam do wypróbowania w Ustroniu (i po prawdzie był to bezpośredni impuls, żeby te testy zrobić). Średnica serwetki - 15,5 cm, waga 6 g. Bardzo miło się pracowało. To miękki, przyjemny kordonek, do szydełka jak dla mnie świetny. Serwetka ładnie wyszła i dobrze się układa.


Dalej wyciągnęłam najcieńszy kordonek jaki mam, czyli DMC 80. Specjalnie do tego celu przeszukałam babcine pudło, bo wydawało mi się, że widziałam tam szydełko nr 18. Nie znalazłam takiego, ale to, co jest tam oznaczone jako 14, jest o wiele cieńsze, niż moje obydwie czternastki.
Serwetka waży 1,9 g, średnica wynosi 11,5 cm. Nie mam zastrzeżeń: jak na tę grubość (czy też cienkość) bardzo dobrze się pracowało. Cieńszą nicią już bym się chyba nie odważyła - nie te oczy.


Dla porównania sięgnęłam po Adę 30. Szydełko też cienkie - 14 Tulip. To twardszy kordonek, i nie tak miękko się układa jak Muza. Osobiście wolę go do koronek pętelkowych (ba, ciągnę na nim od dłuższego czasu) i do czółenka, niż do szydełka, lecz pewnie to kwestia gustu. Serwetka waży 3,8 g, średnica wynosi 14 cm.

Wpadła mi też w ręce cieniowana Snehurka, której nie używałam od dawna, a pamiętam jako miękki i przyjemny kordonek, właśnie dobry do szydełka. I owszem, efekt całkiem mi się podoba, robiło się miło, serwetka ładnie się układa. Waga 7,9 g, średnica 19,5 cm.


Ostatnia serwetka powstała z Ady 10. Ten kordonek kupiłam dawno temu na jakieś warsztaty frywolitkowe. Z całego pudła zostało mi kilka motków, które tak sobie leżą. Może kiedyś będę miała napęd, aby zrobić jakąś większą frywolitkową serwetkę w kolorze lnianym. Na razie go nie mam i motki czekają. Powiem tak: tę się robiło najdłużej i najmniej rozrywkowo. Może wzięłam zbyt grube szydełko (3), więc sama sobie jestem winna, że z lenistwa nie sięgnęłam na dno pudła, gdzie mam inne numery. Serwetka źle nie wygląda, ale jak żadna inna prosi się o porządne zblokowanie (tamte tylko przygładziłam). Kordonek jest sztywny, niemal kablowaty. Należy jednak wziąć dużą poprawkę na fakt, że większość prac robię całkiem innymi technikami i bardzo cienkim kordonkiem. Potrójnie złożona dziesiątka (a jak się przyjrzeć strukturze pracy szydełkowej, tak właśnie rzecz się przestawia) to dla mnie bardzo, bardzo dużo. Miałam jeszcze wyciągniętą Petrę 8 i 5, ale chyba już nie będę się z nimi mocować, choć wyglądają na znacznie lepsze do szydełka. Wrażenie jest takie, że Ada jest świetna do frywolitki (pętelek dziesiątką już bym chyba nie robiła), natomiast do szydełka  zbyt twarda.

Waga serwetki 12,3 g, średnica 22 cm.


Podsumowując, do prac szydełkowych najlepiej oceniam Muzę, zaraz po niej Snehurkę (grubszą jednak od niej i luźniej skręconą). Ada jest jednak lepsza do innych celów, zwłaszcza gruba. To oczywiście moja prywatna ocena. Na warsztatach koronki koniakowskiej używaliśmy Ady 30 i rezultaty były całkiem-całkiem. Ciekawe, jak nasza instruktorka oceniłaby Muzę. Moja serwetka Muzą wyszła niewiele większa od tej robionej Adą. Chyba jednak na razie nie zabiorę się za koniakowską serwetkę nowym kordonkiem. Choć kto wie, może to byłaby myśl? Wzór mam...

wtorek, 15 grudnia 2015

Druty. Mnóstwo wiem i mało umiem.

Wracam do robótek, które rozdłubałam trochę chaotycznie po powrocie z Ustronia. Skoro zjazd minął, emocje opadły, można było zająć się... tylko czym? Na pierwszy ogień poszły przywiezione moherki. Zaczęłam pracowicie robić pierwszą w życiu chustę. Dzień po dniu, rządek po rządku. A te rządki coraz dłuższe... Nie wiem dokładnie, jakiej ona jest w tej chwili wielkości. Spora. Jeszcze zostało mi trochę włóczki do końca, i wpadłam na myśl, że chcę ją zakończyć jakimś wzorkiem czy ząbkami. Znalazłam sobie w starej książce wzór, który z grubsza da się zastosować, a co pośrodku, no to... jakoś wymyślę, no nie?


W sumie ugrzęzłam na tych ząbkach, może częściowo dlatego, że nie mam śmiałości kombinować tego środka.

W międzyczasie skończyłam żółty szalik, który leżał w kąciku i popiskiwał już od dawna. Nie trwałoby to tyle, ale skończyła mi się włóczka, a nigdzie nie mogłam dostać takiej samej. Stanęło na tym, że przy okazji wyprawy do Łodzi na wystawę zajrzałam także na Rzgowską do siedziby Arelanu, gdzie dostałam, uwaga... jedyny motek tego odcienia, jaki im został na stanie w firmowym sklepie. Trochę się obawiałam, czy faktura i grubość włóczki nie będzie się różnić od poprzedniej, bo tamten motek przeleżał u mnie ładnych kilka lat, ale nie widzę różnicy. Zrobiłam ten szalik krótszy, niż radzono we wzorze, ale ten kolor jest zbyt intensywny, abym owijała się nim na wierzchu. Pójdzie pod kurtkę, będzie sobie wystawał spod kołnierza. To wystarczy.


Po drodze natrafiłam na akcję Yellow Mleczyka "Zrób sobie mitsy". No ja chcę! Na drutach robiłam w życiu bardzo mało, moje robótki zawsze były bardzo ozdobne i kompletnie niepraktyczne, a tu taka okazja - bardzo przystępnie zrobiony kurs. Przyjrzałam się podanej grubości włóczki i kupiłam coś, co z grubsza odpowiadało wymaganiom, choć na pewno nie jest to takie cudeńko. Kolor jednak całkiem przyjemny, tak melanż płowo-kasztanowo-czekoladowy. Zrobiłam jedną, zgodnie z radą Mleczyka odłożyłam bez skończonego kciuka, żeby "szybko dorobić drugą", i... znowu się zacięłam, bo nagle poprzychodziły pilne i duże zlecenia z zupełnie nierobótkowej dziedziny, a ponadto ktoś z krewnych-i-znajomych potrzebował większych ilości biżu na pewną aukcję charytatywną. Dopiero kilka dni temu odkopałam rzeczone mitenki, i druga pomału zmierza do szczęśliwego finiszu, już tym razem z kciukami i ze wszystkim.


Wnioski:


1) Żółty szaliczek nie jest specjalnie miły w dotyku i trochę skrzypi. Jestem w sumie zadowolona z roboty, bo pracowało się miło i łatwo, ale czy będzie ciepły... No, też jeszcze nie wiem. Temperatura dopiero zjechała do zera, nie było mrozów, aby go przetestować. Włóczka Kotek.

2) Chusta jest milusieńka i bardzo miękka, nieco tylko gryząca, i już całkiem duża, a motek się jeszcze nie skończył. Chyba będzie nawet dość ciepła, choć cieniutka. Włóczka Alize Kid Royal Missisipi.

3) Mitenki pewnie nie będą zbyt ciepłe, bo to akryl (Mimoza Multi Natura), chyba jednak są przyjemniejsze w dotyku niż szalik.  Kiedy jednak któregoś wieczoru bolała mnie ręka (reumatyzm jaki, czy co?), wysmarowałam ją sobie i noc przespałam w niedokończonej mitence. Żółta włóczka na razie nieźle zabezpiecza miejsce na kciuk. Rano już nie bolało, wygrzewanie najwyraźniej pomogło.

4) I w sumie zgoda - jeśli zobaczę, że na drutach jestem w stanie zrobić coś więcej niż szaliczek, dokończyć pracę i jeszcze być zadowolona z efektu, rozejrzę się za porządniejszymi włóczkami, bo to się będzie znacznie lepiej nosić. Ale to dopiero wtedy. Bo wydawać pieniędzy po to, żeby motki zżarły mole, nie zamierzam.

środa, 11 listopada 2015

Najcieńsze szydełko, jakie mam

... wydostałam dopiero co z zagrzebanego w szufladzie babcinego pudełka z drutami i innymi takimi. Co dziwne, numerek ma 14 (o ile jestem w stanie dobrze odczytać). W obecnej numeracji nie wiem, co by to miało być: osiemnastka?



To ten zakrzywiony egzemplarz po lewej, w porównaniu ze współczesną czternastką Daily. Szczerze mówiąc, liczyłam właśnie na osiemnastkę i tak mi się wydawało, że widziałam ją kiedyś w tym pudełku, ale najwyraźniej myliłam się. Może osiemnastka jest u mamy? Tak czy owak, moje znalezisko jest cieniutkie i chyba najlepiej pasuje do kordonka numer 80. Że zakrzywione, trudno, przyzwyczaję się, choć nie jest zbyt wygodnie. Boję się jednak prostować. Jeżeli to jest stal, będzie po pierwsze twarda, po drugie łamliwa.

A w pudełku można znaleźć nie takie cuda. Pewnie kiedyś mi się zbierze na przegląd tych skarbów. Ktoś powie: kupa przyrdzewiałego żelastwa, ale ja tam wiem swoje.

Na razie tak sobie dziergam...


wtorek, 10 listopada 2015

Bo książka leży i kusi

Mam rozgrzebane dwie prace na drutach, pomijając dwa hafty, które po prostu leżą jako ufoki, i znowu namotałam. No bo tak: nasiedziałam się przy kompie i jeszcze nasiedzę, jest coś do roboty. Czasem trzeba zmienić pozycję. Czasem też jedzie się autobusem i kompa się ze sobą nie weźmie, a ręce swędzą. Na drutach cierpliwie ciągnę robótkę już czas jakiś, przyrasta wolno, ale przyrasta. Zastanawiałam się, jak dalej pociągnąć tę chustę: czy zrobić taką od A do Z gładką, czy jednak dać jakiś wzorek, ażurek czy ząbki. Podpytywałam dziewczyn o wzory, ale w końcu przejrzałam posiadane książki w poszukiwaniu niewielkiego wzorku na brzeg. Coś tam znalazłam w starej książce:


Zresztą myślę, że jeszcze nie pora kończyć chustę, i zamierzam dorobić jeszcze kilka rzędów, a potem zobaczę.

Ale w tej książce są serwetki szydełkowe, takie z cienkiej nici... i serwetki na drutach...

A z Ustronia przywiozłam nadliczbowy kordonek, żeby go obadać...

I w ogóle mam różne kordonki...

No i czuję się jak kot, który wpadł do pańcinego kosza z motkami. Mrrrr.


Ciąg dalszy nastąpi.

piątek, 6 listopada 2015

"Twórcze Inspiracje" 6/2015

Nowy numer "Twórczych Inspiracji" to zdobycz z Ustronia. Pojawił się akurat w pierwszym dniu zjazdu. Wrażeń jednak było tyle, że nie od razu dało się za niego wziąć. To znaczy - przejrzałam bardzo dokładnie, ale wpis musiał poczekać.


Co my tu mamy:

1) Bombki kanzashi. Piękna technika, śliczne wykonanie. Bardzo mi się podoba. Kto wie, może spróbuję, choć w tej chwili kompletnie nie wiem, kiedy miałabym to zrobić.

2) Bombka świąteczna z poinsecją - haft wstążeczkowy. To mi dla odmiany nie podeszło. W każdym razie nie jako bombka. Kto wie - może to dobra metoda na drobne prezenty? Zapakować w taki woreczek, opatrzyć etykietką i powiesić na choince? Wtedy tak. Zresztą pierwsze skojarzenie tego haftu było nie z poinsecją i Bożym Narodzeniem, a po prostu z kwiatami, czyli raczej z wiosennym klimatem.

Tak, a jak prezenty zostaną rozpakowane, śliczny woreczek można wykorzystać jako aplikację na torbę albo ozdobną poduszkę na przykład. Niech cieszy oczy.

3) Bombki jak rzeźby - powertex. Wraca mój problem z powertexem, że te prace budzą we mnie raczej żałobne skojarzenia. To ciekawe, bo gdy w Ustroniu widziałam panie wychodzące z zajęć z wielkimi bombkami w rękach, całkiem mi się to podobało. Może to kwestia użytych farbek? Może ja, dysponując wszystkimi tymi substancjami, zrobiłabym coś zwariowanego i kolorowego? Albo kompletny kosmos z planetami? Zastanawiam się. Albo okazałoby się, że moja bombka nie nadawałaby się do powieszenia na choince, tylko zwisałaby z żyrandola jako odjechana instalacja.

4) Bombka łowicka - haft koralikowy (bądź krzyżykowy, wedle uznania). Bardzo ładny wzór, do wykorzystania przy tysiącu okazji, ale czy akurat na bombkę... Nie wiem, co mi tu nie pasuje. Białe tło? Może. Może właśnie lepsze byłoby bardzo ciemne, i bardzo kontrastowe kolorowe wstążki. Albo jakaś ciekawa podmalowana kanwa w pastelowych kolorach, byle nie przedobrzyć z tymi gotowymi wzorkami. Zresztą wiem, że ludziom się te bombki podobały. Ja pewnie wezmę się za inne.

Swoją drogą przypomina mi się pewien Japończyk, znajomy mojego taty. Nieoczekiwanie wpadł kiedyś do Polski w odwiedziny, bo był po sąsiedzku w Austrii na jakimś kongresie. Rzut beretem, hi hi. Miał trzy dni wolnego i wymyślił sobie prawdziwie japońskie ekspresowe wakacje. To były piękne, zwariowane dni, które spędziliśmy w podróży przez pół Polski. Obwieźliśmy go trasą wymyśloną przez tatę. Pokazaliśmy tyle, ile się dało w tak krótkim czasie, on chłonął wszystko co widział, a my mieliśmy okazję poobserwować, w których momentach był zaskoczony, zdziwiony, i co dla niego było egzotyką. Staruszek Wawel? Ważny jako miejsce historyczne, ale nie jest bardzo stary wiekiem: oni mają cztery tysiące lat historii. Dąb Bartek? Nie wiem, jak u nich z zabytkami przyrody. Za to niewątpliwie był zszokowany, kiedy z ojcem obeszliśmy krzaczki przy parkingu pod Bartkiem i wróciliśmy z kilkoma grzybami. Na dodatek szukaliśmy jagód. Szkoda, że akurat nic się nie udało znaleźć. O, to była przygoda! A już naprawdę zdziwiliśmy się w drodze powrotnej. To były czasy, kiedy przy szosie krakowskiej ubywało dzikich rożnów (dowolna garkuchnia i plastikowy stolik z krzesłami plus właściciel obok w małym fiacie), a pojawiały się niewielkie bary. Zatrzymaliśmy się przy jednym takim na obiad. Myśmy coś tam sobie wzięli, a nasz gość, cokolwiek jadł, do picia zażyczył sobie barszcz w kubku. Taki tam sobie, raczej z proszku niż uczciwie gotowany. I okazało się, że barszcz to jest pełna, cudowna egzotyka! Jaka szkoda, że nie złapaliśmy za telefon i natychmiast nie postawiliśmy mamy na nogi. Bardzo nam to potem wyrzucała. "Zrobiłabym mu normalnego, domowego barszczu, nie takie tam siuśki, a teraz zupełnie nie ma czasu, on zaraz wyjeżdża."

I dla niego zrobiłabym taką bombkę bez mrugnięcia okiem. Ciekawe, czy jeszcze żyje. Kto wie.

5) Zawieszki świąteczne - beading. Bardzo ładna rzecz. Kto wie, czy nie spróbuję kilku takich zrobić, choć te moje koralikowe zapasy są krzywulaste, aż żal. Proste wzory, łatwe do zrobienia, nawet z co starszymi dziećmi da się wykorzystać.

6) Skrzaty z szyszek - dobry pomysł do zabaw z dziećmi. Ja raczej nie wykorzystam, ale rzecz jest jak najbardziej godna polecenia.

7) Śnieżynka - frywolitka na igle. Czółenkiem też można moim zdaniem. Śliczny wzór, może zrobię takich kilka, bo trochę brak mi takich śnieżynek na własną choinkę (poprzednie były na prezent). Autorką wzoru jest nieodżałowana Ula Mazurek, wspaniała nauczycielka frywolitki igłowej. Wiele z nas nauczyła tej techniki. 

8) Zawieszki choinkowe z filcu i guziczków - znowu wdzięczny, łatwy pomysł, który można wykorzystać do pracy z dziećmi, albo wziąć się samemu i po swojemu ozdobić. Jestem za.

9) Kartki świąteczne - haft krzyżykowy. Bardzo ładne graficznie, i to mnie cieszy, że małe wzorki w piśmie zmieniają się na lepsze. Dawniejsze propozycje świąteczne raczej nie budziły mojego zachwytu.

10) Bombki świąteczne na drutach - co na nie popatrzę, to budzą inne emocje. Najpierw - nie. Teraz - tak. W sumie całkiem sympatycznie to wygląda, a mnie ostatnio wzięło na robienie na drutach. Co prawda nie sądzę, abym się rzeczywiście akurat za takie bombki wzięła, bo mam już zupełnie inne pomysły świąteczne i nie zdążę ze wszystkim.

11) Kurs knookingu i różowa czapka na drutełku. O, takie rzeczy to ja lubię, i już bym sobie robiła czapkę, gdyby w Ustroniu dało się dostać oba rozmiary potrzebnych drutełek, a nie tylko jeden - no i zdecydowanie podoba mi się akurat ten kolor włóczki, a też go tam nie widziałam. Może kiedyś pokombinuję z innymi. Na razie czapka jest w planach, ale zdążyłam porobić trochę prób knookingowych. Muszę chyba zmienić włóczkę, jaką nawlekam na uszko szydełka, bo ta, którą tam dałam, jest za miękka. No nic, to musi poczekać, bo mam co innego do roboty w tej chwili.

12) Opisy włóczek Phildar - oglądałam je tylko na stoisku w Ustroniu i nic z nich jeszcze nie robiłam. Mam ochotę na jedną, ale akurat takiej nie było. Na na razie mam z Coricamo coś zupełnie innej produkcji, mianowicie tę wełenkę, której używam do naalbindingu. Ale to nie Phildar, na etykietce ma "Coricamo virgin wool", i jest wspaniała. Mam już jakieś plany, co z niej zrobię...

13) Szal fantazyjny - bo ja wiem... Same motywy ładne, ale całość niespecjalnie mi się podoba. Prędzej takie zastosowania motywów, jak w zdjęciach pod koniec - jako zawieszki na choinkę, albo elementy obrusu. Ja pewnie poprzestałabym na zawieszkach, obrus mnie przerasta.

16) Kolorowy pled z motywów afrykańskiego kwiatka - kto wie, może byłby dobry do przykrycia fotela. Jako szal niezbyt do mnie przemawia. Za to cudowne są zabawki z tych kwiatków i podziwiam osoby, które je robią. Fajnie, że ten motyw został pokazany w piśmie.

17) Kolia żywiołów - beading.  Ogromnie pracochłonna rzecz, ale nie przemawia do mnie. W każdym razie znowu dobrze, że został pokazany sam sposób pracy, bo jest to dość specyficzny beading, z pokryciem koralikami dużej filcowej powierzchni. Daje to wiele możliwości. Można skorzystać z zamieszczonego wzoru, ale równie dobrze naszkicować własny, z innym kształtem i zestawem kolorów. Kredki w dłoń i do roboty...

18) Galeria prac czytelników - miło się ogląda takie rzeczy. Raz, że ludzie mają fantazję i wykorzystują gotowe wzory na całkiem nowe sposoby, a dwa, że ktoś się wziął za moje kolczyki z czerwcowego numeru pisma... O, to jest satysfakcja. Dziękuję, pani Natalio, i moje gratulacje.

19) Twórczo zakręcone blogi - gratuluję blogerkom. Piękne rzeczy pokazują.

I szkoda, że na nowy numer pisma trzeba czekać aż do lutego. No cóż, czekam.

poniedziałek, 2 listopada 2015

Zjazd w Ustroniu - 4

Na sobotę  nie miałam wielkich planów. Myślałam sobie - ot, rozejrzę się, może na jakieś warsztaty się zapiszę, jeśli będą wolne miejsca, albo przejdę po okolicy, żeby się poruszać w górę i w dół. W Warszawie bardzo mi tego brak. W ogóle na początku zastanawiałam się, czy w sobotę nie wracać, w końcu w niedzielę były wybory. Przemyślałam sprawę i zostałam.

W związku z tym w ostatniej chwili przed zjazdem pojawiła się dość ogólna idea jakiegoś pokazu, żeby rozpropagować trochę koronki pętelkowe, bo mało kto wie, o co chodzi. Tym bardziej, że nagle wykwitł naalbinding, który jest w ogóle nieznany. Czemu nie. Nie byłam związana godzinami, wszyscy zainteresowani i tak byli na miejscu. 

Bo powiedzcie mi - kto by chciał wcześniej wracać, gdy rankiem są takie widoki?
 



Schodząc do hotelu wypatrzyłam takie śliczne stworzonko - sarenka chwilę przypatrywała mi się, potem pobiegła, chyba jednak niespecjalnie przestraszona.


Zjawiłam się w Tulipanie dość wcześnie, bo chyba przed dziesiątą. W rękach miałam poduszeczkę, którą wieczorem zaczęłam obrębiać, w siatkach różne moje dobra na ten pokaz. Panie z Coricamo zorganizowały stolik ze stołówki i dwa czy trzy krzesła, i tam się rozstawiłam. Wyciągnęłam prace pętelkowe, trzy bransoletki puncetto valsesiano i próbki naalbinding.

Mała ta poduszeczka, a robiłam ją do późnego popołudnia. Cały czas ktoś się dosiadał do mnie i się uczył albo przyglądał! Zaraza pętelkowa się szerzy. Bardzo miło wspominam ten dzień. Wiele osób spróbowało choć kawałek ściegu zrobić samodzielnie. Ludzie pytali też o naalbinding. Dostałam piękną włóczkę, którą wreszcie dało się doskonale tkać igłą. Końce się filcują, zrobiłam próbkę bez jednego węzła, i o to mi chodziło! Zdjęć nie robiłam, bo ani nie miałam jak, ani nie miałam do tego głowy, muszę pożyczyć cudze, co - mam nadzieję - zostanie mi wybaczone.

(Fot. Maria Kubańska-Branny)
Było mnóstwo znajomych i mnóstwo nowych ludzi, długie pogaduchy, przewijały się różne techniki, nawet szydełko tunezyjskie. Dziękuję wszystkim, którzy ze mną posiedzieli, postali, i w ogóle byli. Marysi Branny, Ani Baranowicz, Magdzie Bodnarowskiej, Kasi Kubaszewskiej, Dorocie Chmielewskiej z ekipą (bardzo zdolną!) - i już się zastanawiam, kogo pominęłam, bo na pewno pominęłam...

Znowu wybrałam się na obiad "Pod Lipy", i nie żal wspominać tego drobiazgu, bo dzień zrobił się piękny i tak ciepły, że siedziałam przed gospodą, zresztą w towarzystwie jednej z pań z naszego zjazdu, frywolitkującej jakąś efektowną bransoletkę, bardzo przestrzenną.

I znowu były widoki...


I Hotel "Frankenstein", tym razem od tyłu...


I góry...


Spędziłam w sumie na tym pokazie cały dzień. Jak inaczej, kiedy wciąż przychodzili ludzie? Wróciłam na kwaterę zmęczona, lecz szczęśliwa. Krótko po mnie zjawił się gospodarz z żoną, która dopiero co przyjechała z dłuższej wyprawy w jakichś rodzinnych sprawach. Pogadaliśmy przy herbatce. Co się okazało? Ona była ogromnie zainteresowana całym zjazdem, ale nie miała pojęcia, że coś takiego odbywa się tuż pod jej nosem, i to już piąty rok z rzędu (biorąc pod uwagę, że pierwszy zjazd odbył się w Wiśle)! Mówiła, że na mieście nie było żadnych ogłoszeń, nikt nic nie wiedział. Obiecałam, że za rok specjalnie zadzwonię i uprzedzę. Są w końcu domy kultury, jakieś kluby, znalazłaby się w samym Ustroniu dobra garść zainteresowanych.

A następnego dnia przyszło pozbierać serwetki z wystawy, spakować się i wracać. Szkoda było...



... bo gdzieś za tą brzozą było moje okno...

Ale na wybory zdążyłam.

niedziela, 1 listopada 2015

Zjazd w Ustroniu - 3

Na niektóre warsztaty miejsc zabrakło już w pierwszej godzinie zapisów, jeszcze we wrześniu. Ale u mnie, jak zwykle, te miejsca były i były, na oboje zajęć, rano i po południu. Nawet przed samym zjazdem odpowiadałam komuś, że śmiało może się zapisywać, bo u mnie zawsze wolne krzesło się znajdzie, taka tradycja. Przyszłam rano w piątek do Tulipana, znalazłam swój stolik, już jedna osoba czekała na mnie, rozłożyłam wszystkie materiały, i poprowadziłam zajęcia dla trzech osób, bo tyle przyszło, ktoś zrezygnował. Siedziałyśmy blisko drzwi wejściowych na salę i co chwila nowe osoby przychodziły, przyglądały się wszystkiemu, i albo zapowiadały się za rok, albo pytały o popołudnie. "Proszę bardzo, nie widzę przeszkód" - odpowiadałam. Tymczasem musiałam się przecież zająć kursantkami, wszystko pokazać, wytłumaczyć. Miałam zajęcie.


Ciekawe, ile osób będzie próbowało dalej. Podstawy mają, reszta należy do nich.

Skończyłyśmy nieco po dwunastej (to chyba reguła na wszystkich takich kursach). Zostawiłam ciężkie rzeczy w recepcji i poszłam zjeść. "Naszych" spotkałam nawet "Pod lipami", czyli tam gdzie jadłam już rok temu. Nie jest tam daleko, ale ładny spacerek można sobie zrobić po długim siedzeniu, a i zjeść się da nie najgorzej.  Przeszłam się z aparatem po okolicy. Aż żal, że dzień był dosyć pochmurny. Jesienią są dwa ciekawe oświetlenia, dla mnie, kompletnej amatorki fotografii: słońce bądź mgła.

 

I co z tego, gdy takie widoki mija się, wracając z obiadu do hotelu. Nie da się nie pstrykać, i już. Po drodze są jeszcze dwa podobne budynki, bodajże "Róża" i "Żonkil", jeśli nie mylę nazw. Na zdjęciu powyżej jest "Żonkil" od tyłu. 

A tu rzut oka w prawo, i góry widać...


 "Tulipan" na horyzoncie...
 

 I mnóstwo żółtych liści i kolorowych drzew.


Do "Magnolii" też oczywiście zajrzałam...
 

...mijając po drodze hotel-widmo. Zawsze muszę mu porobić zdjęcia, bo jest malowniczy. Hotel "Frankenstein" normalnie. W środku musi być ekstra plener na filmy z dreszczykiem. 


Trzecia dochodziła, wróciłam do "Tulipana" na zajęcia, i tu człowiek po człowieku pojawiła mi się bardzo silna grupa! Tego jeszcze nie miałam, wszystkie miejsca zajęte. Ale sama naspraszałam, hi hi. Stanęłam na wysokości zadania: każdy dostał materiały (choć komuś na kolanie dorabiałam rząd pętelek do próbek, bo myślałam, że mi się płócienka skończyły - guzik prawda, one mi tylko wpadły w jakiś zakamarek), każdemu wytłumaczyłam. Dwie osoby wyszły przed końcem, o co nie mam pretensji, bo ludzie przychodząc na zajęcia kierują się różnymi motywacjami. Jedni chcą się nauczyć, inni są po prostu ciekawi, i albo dana technika "chwyci", albo nie. Myślę, że w niektórych przypadkach musi poczekać na swoją kolej, bywa, że dosyć długo.


Zanim się pozbierałam, na dworze zdążyło się ściemnić. Wróciłam na kwaterę aby coś zjeść, i w planach miałam jeszcze uroczyste rozpoczęcie zjazdu, ale zrezygnowałam. Jakiś facet gadał do mnie w ciemnej ulicy i nie miałam ochoty sprawdzać, czy nadal tam będzie stać. Szkoda, bo był wykład o hafcie czarnym, ale cóż... Ja się nigdy nie nudzę. Był Homer, to mi wystarczyło.