poniedziałek, 12 czerwca 2017

Mydła w plenerze

W połowie maja nareszcie zrobiło się ciepło po bardzo długim okresie chłodów. Któregoś razu znowu namówiłam męża, żeby pofotografować kolejne mydełka, bo ja tak ładnie nie umiem. Poszliśmy nad Wisłę, za pobliską piaskarnię. Miałam pełne buty piasku, jak w wakacje. I oparzyłam się wiosenną pokrzywą. Nazbieraliśmy malutkich muszelek, i w pięknym słońcu ustawiliśmy do zdjęć:
  • mydełko o zapachu trawy cytrynowej. U nas w domu artykuł pierwszej potrzeby, zużywany w dużych ilościach. W tej chwili powinnam dorabiać nową porcję, bo ta ze zdjęć właśnie się kończy.


  •   mydło o zapachu ylang-ylang, z poprzedniego postu. To barwione rdestowcem, warstwowe itd, o które miałam obawy. Okazało się bardzo miłe. Lubię je.

  • mydło kastylijskie. Podstawa. 


  • mydło z olejem sezamowym. Było w nim zresztą więcej dobrych rzeczy: olej arganowy, masło shea, trochę miodu. Zapach zostawiłam naturalny, orzechowy. Może szkoda, bo w tej chwili wolałabym jakiś inny. 

  • mydło octowe do prania, warte osobnego wpisu. Poza kokosowym najbielsze, jakie zrobiłam do tej pory.

  • mydło  na młodych listkach lipy. Też była z nim historia. Zielone od maceratu i mocno pachnące kwiatem pomarańczy. 


A nad nami szumiały młode listki wierzby, okryte mięciutkim siwym puszkiem, dookoła rosły bujne wiosenne pokrzywy, bardzo zielone, kwitły łany jaskrów i mleczy, fruwał topolowy puszek... A jak sobie patrzyłam na mlecze, to już mnie palce świerzbiały, żeby naskubać kwiatków i zrobić macerat... Kolejny eksperyment gotowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz