poniedziałek, 11 stycznia 2021

Kurs czapeczki na drutach (drugi, poprawiony)

Swego czasu opracowałam kurs prostej czapeczki na drutach, zupełnie podstawowej, na prostych drutach, zszywanej z tyłu [klik-klik]. Od tego wpisu minęło jednak sporo czasu, ja pomalutku do sposobu robienia czapeczek powprowadzałam zmiany, i dlatego przyszła pora na drugą odsłonę. 

Uwaga, będzie długo, nudno i z detalami.

Do wykonania czapeczki potrzebna będzie: 

  • włóczka bawełniana lub akrylowa, niezbyt gruba, zgodnie z wytycznymi Tęczowego Kocyka,
  • druty, rozmiar dobrany do włóczki,
  • szydełko grubości podobnej jak druty bądź nieco cieńsze, 
  • gruba igła do włóczki, 
  • nożyczki,
  • pompon.

Ja tu akurat użyłam drutów nr 3,5 i włóczki średnio grubej z Dealz (niestety one nie mają podanych parametrów, ja ją oceniam na 270 m/100 g). Mam też jednak inne włóczki i druty w rozmiarach 2,5 i 3. 

Nabieram parzystą ilość oczek najpopularniejszą metodą. Uwaga: nabieram luźno, nie dociągam pętelek. Od tego zależy, czy czapeczka nie będzie mieć później wrzynającego się brzegu, a powinna być bardzo elastyczna. 


Zawsze pierwsze oczko w rzędzie zdejmuję bez przerabiania, ale w tym przypadku, czyli w pierwszym w ogóle rzędzie robótki robię wyjątek i przerabiam pierwsze oczko, wkłuwając się jak na zdjęciu. W ten sposób pierwsza pętelka nie będzie latać luzem, lecz zostanie zabezpieczona węzełkiem...


... który zaciskam, pociągając za koniec nitki. Nie przesadzam jednak, ona powinna mieć tyle luzu, co pozostałe w rzędzie. Nie może być ścisła. 

Dalej robię kilka rzędów ściągacza, na wysokość 2,5-3 cm (przy dużych czapeczkach odrobinę więcej). I teraz uwaga: żeby wyszedł mi ładny brzeg z równych pętelek jak łezki, w szczególny sposób przerabiam ostatnią pętelkę w rzędzie. Ponieważ ostatnie oczko mojego ściągacza to oczko lewe, i przy oczku brzegowym trzymam nitkę z przodu roboty, wkłuwam się od tyłu pod tylną nitkę oczka na lewym drucie (brzmi okropnie, możen na zdjęciu lepiej widać). W ten sposób pętelka nie zostanie przekręcona przy przerabianiu. 



Mam już trzy centymetry ściągacza i teraz będę robić prawe oczka. Uwaga: już teraz myślę o tym, że będę tę czapeczkę zszywać, i zależy mi na tym, żeby nie kombinować, bo mi się nie zejdzie przy zszywaniu jeden brzeg z drugim. Dlatego zwykle robię parzystą ilość ściegów ściągacza, tak że nitka od kłębka wypada na tym samym końcu, co początkowy ogonek nitki. Jeśli robię nieparzystą ilość rzędów ściągacza, zaczynam robić oczka lewe. 


Chcę, żeby i przy prawych oczkach był zachowany ładny brzeg


Dlatego przerabiając oczko brzegowe po prawym oczku wkłuwam się od przodu pod przednią nitkę oczka.


Przerabiam prawe oczka na wysokość czapeczki minus centymetr. Gdy mam kilka centymetrów ściegu dżersejowego, mogę zmierzyć szerokość, lekko naciągając dzianinę, i oszacować, czy robić dalej, czy nie. Tutaj przy 32 oczkach szerokość wyniosła 20 cm, czyli czapeczka powinna mieć 10 cm wysokości. Dlatego robię prosto do wysokości 9 cm. 



Od tego momentu zaczynam zbierać oczka. Sześć razy na obwodzie czapeczki przerabiam po dwa razem, i muszę sobie to jakoś policzyć i równo porozkładać. 18 oczek = 6 x 3, 24 oczka = 6 x 4, 30 oczek = 6 x 5 oczek itd., a wszelkie niedokładności i nadmiary trzeba sobie jakoś w to wkalkulować.  Jeśli nabrałam 32 oczka, mam 2 oczka brzegowe, a w pozostałych zbieram co piąte oczko (dwa oczka razem, trzy oczka normalnie na prawo). 
W następnym rzędzie przerabiam same lewe oczka.


W kolejnym rządku mam już zbieranie co czwartego oczka (dwa oczka razem, dwa zwykłe oczka prawe). Zależy mi jednak, żeby miejsce zbierania oczek nie wypadało nad poprzednim, bo taka drabinka źle wygląda i potrafi dać brzydki kształt czapeczki. Dlatego zaczynam od oczka brzegowego, potem jedno oczko prawe, potem dopiero dwa razem. 
Jeżeli robię dużą czapeczkę i zaczynam od zbierania co siódmego albo ósmego oczka, mogę bardziej przesunąć te miejsca w poszczególnych rzędach. Wystarcza, jeżeli co drugi jest przesunięty. 
Rzędy lewych oczek przerabiam zawsze bez zbierania. 


Kończę czapeczkę, kiedy zbieram co trzecie oczko (dwa oczka razem, jedno oczko prawe). Wtedy pozostaje mi już tylko zrobić ostatni rząd oczek lewych i mogę uciąć nitkę. Na drucie zostaje mi kilkanaście oczek, akurat tyle, żeby dało się ładnie ściągnąć w kółeczko. 


Ucinam dość długą nitkę, ze dwa lub trzy razy dłuższą od czapeczki. Przyda mi się do zszywania. 


Aby ściągnąć czubek czapki, wsuwam szydełko we wszystkie oczka na drucie od tej strony, z której wystaje włóczka, chwytam ją od drugiego końca i przeciągam. 


Powtarzam tę operację, w ten sposób czapeczka będzie ściągnięta dwa razy. Teraz ostrożnie biorę drugą pętelkę i pociągam ją tak, aby ściągnęła się pierwsza. Mogę już wyciągnąć drut. Pociągam za włóczkę i ściągam całość. 



Teraz zszywanie. Zaczynam od tego, żeby koniec włóczki przeciągnąć przez nitkę pierwszego oczka od góry.


Następnie wkłuwam się w drugie oczko po prawej i pierwsze górne po lewej, już tym razem pod obie nitki obu oczek. 


W ten sposób zszywam oba brzegi czapeczki. 


Efekt całego kombinowania w pierwszych rzędach roboty jest taki, że oba brzegi czapeczki schodzą się równo, a z obu brzegów sterczą końce nici. 


Związuję je węzłem płaskim, pamiętając, żeby nie ściągnąć za bardzo. 


Odwracam czapeczkę na lewą stronę. Brzeg prezentuje się tak - pośrodku jest trochę gruby, po bokach są spore prześwity. Teraz mogłabym igłą po prostu wciągnąć oba końce i je uciąć, ale lubię pocerować troszeczkę te dziury, chwytając na przemian nitkę ściegu i nitkę szwu (lewo - prawo - lewo - prawo, zygzakiem). 



Wreszcie wciągam końcówki w szew i ucinam nitki. 

Tak się teraz prezentuje czapeczka z tyłu i z przodu. 



Pora na pompon. 


Środek czapeczki wygląda trochę jak kwiatek albo gwiazdka. Wkłuwam szydełko między płatki kwiatka (uwaga, czapeczka jest wywienięta na lewą stronę) i przeciągam jeden z troczków pomponika, a następnie drugi po przeciwnej stronie kwiatka. 



Związuję węzłem płaskim, wciągam końce za pomocą igły w "kwiatek" i ucinam. 


Gotowe. 



piątek, 29 maja 2020

Jestę chomikię

Ledwo poluzowało się po pandemii (tak, wiem, ona jest nadal, ale trzeba żyć), ledwo na nowo ruszyły sklepy, a my, wolontariuszki, mogłyśmy oddać kolejne prace na Tęczowy Kocyk, poczułam chomiczy instynkt. Tak, wiem, mam dwie torby wypchane włóczkami na czapeczki, i jeszcze dobrą garść bawełny na motylki, ale jak zważyłam torbę, którą oddawałam kilka dni temu, było tam chyba ze 300 gramów albo coś koło tego. Braki się robią, pani kochana! Worek z zapasami mało wypchany, o tu z brzegu się miejsce zrobiło!

No to co? No to mam cztery miejsca, gdzie mogę zaspokoić żądze. Jest jedna duża, solidna pasmanteria i dwie mniejsze na bazarkach, gdzie owszem, nieraz znajdowałam fajne rzeczy. Ale ostatnio po włóczki na czapeczki najchętniej idę do Dealz.



[Uwaga - to nie jest płatna reklama. To zmiany w mózgu spowodowane chomikozą i sklep za to nie odpowiada]

No bo go otwarli w Galerii Północnej. Tam jest różnej maści taniocha, mydło i powidło, tandetne zabawki, kosmetyki, jakaś chemia, narzędzia, cukierki i odrobina pasmanterii. No właśnie. Stamtąd mam malutkie kółeczko do pomponów, którego co chwila używam do większych czapeczek, tam, gdzie pomponik na widelcu jest zbyt mały. No i jest tam regał z włóczkami. Nie ma złudzeń, to tylko zwykłe akryle, ale sporo jest w delikatnych, pastelowych barwach, niektóre stosunkowo cienkie, inne grubsze, ale mięciutkie jak puch kaczuszki. Dla mnie jak znalazł! Co jakiś czas dochodzi nowy kolor. Wczoraj dostałam bardzo delikatny, pastelowy seledyn, oprócz kolorów, które już mam.

Motki są po 50 g, niby po 5 zł sztuka, ale jest nieustająca zniżka, trzy motki w cenie dwóch, czyli mam 150 g włóczki za 10 zł, najlepiej w trzech różnych kolorach, żeby się praca nie nudziła.



Oczywiście, moje włóczki pochodzą z wielu różnych miejsc, i miałam mnóstwo czasu, żeby zrobić sobie zapasy. Z sieciowych sklepów, z okolicznych pasmanterii, ba, nawet z wakacji przywiozłam kilka bardzo fajnych moteczków. Zastanawiam się, co jest takiego w sklepie z taniochą, że lubię w nim gmerać. Może wspomnienia z dzieciństwa, kiedy wędrowało się po mieście i nigdy nie było wiadomo, co przydatnego trafi się w mijanych sklepach, w czasach wiecznych braków? To było jak wyprawa na grzyby... I ta satysfakcja...

Wiem, głupi ten wpis. Ale te motki!

piątek, 24 stycznia 2020

Mydło z matchą i starcie z patchouli

Kupiłam kiedyś prawdziwą, zieloną, sproszkowaną herbatę matcha (wymawia się maczcza). Przyznaję, że do tej pory nie wiem, jak ją prawidłowo zaparzyć i pić. Pierwszy kontakt trochę mnie zniechęcił, bo wyszła mi koszmarnie gorzka. Chyba muszę sobie to i owo poczytać i obejrzeć. A może ona taka ma być, a Japończycy po prostu są twardzi jak stal? Nie wiem.

Oczywiście musiałam się zemścić i postanowiłam doprawić nią mydło. Nawet ładnie wyszło:



O ile jednak spirulina w mydle łąkowym zachowała piękną zieleń, bardzo zielona matcha natychmiast zmieniła kolor budyniu na złoty brąz:



Robiłam to mydło jak to ja, czyli na gorąco. Co tam poszło do gara:

olej kokosowy 250 g
masło kakaowe 100 g
olej palmowy 150 g
olej winogronowy - macerat z matchy - 150 g
olej rycynowy - 30 g
olej ryżowy - 320 g
woda, czyli matcha zaparzona w herbatce - 300 g
NaOH - 135 g


Po zmydleniu dodałam do masy po łyżce miodu i jogurtu, łyżkę mielonej kawy jako peeling, i mieszankę olejków eterycznych. Trochę tego było, tak po pół fioleczki rozmarynu, mięty, kajeputu, lawendy i paczuli. Chciałam trochę poeksperymentować z paczuli. To taki dziwny zapach, który się albo kocha, albo nie cierpi. Ja raczej nie cierpię, ale słyszałam, że w małych ilościach w różnych mieszankach podkreśla aromaty.

Następnego dnia pokroiłam je. Śmiesznie wyszło, w środku jasne, z wierzchu ciemne. Z czasem jeszcze ściemniało ze wszystkich stron.



Gdy obeschło, okroiłam kanty i porobiłam podpisy, po czym całość odstawiłam do wysychania. No i miałam problem, bo ze wszystkich zmieszanych zapachów czuć było tylko paczuli! Nic, że było z pięć innych. Nic. Przez dwa czy trzy miesiące nie mogłam tego mydła ścierpieć, więc leżakowało. Czasem brałam którąś kostkę na ozdobne wiórki do innych mydeł. W końcu składniki były naprawdę zacne. Aż przed Bożym Narodzeniem stwierdziłam, że bardzo się poprawiło. Leżenie pomogło, zapach się przetrawił. Zrobiło się z tego fajne, męskie mydło. Kto wie, może kiedyś przeproszę się z paczuli, ale będę go odmierzać na krople!


A tak się podpisuje mydełka - wypisanym długopisem.
抹茶
まっちゃ
matcha

poniedziałek, 20 stycznia 2020

Bardzo zielone mydło

Już dawno zostało zmydlone, ale było takie cudowne - muszę sobie powspominać. Zrobiłam kiedyś mocno zielone mydło. Idea była w sumie przyziemna: zostało mi z lata trochę suszonych ziółek, które leżały bezczynnie. Akurat takie ogony, których nie zużyłam do końca, albo w ogóle miałam ich znikome ilości, przyniesione gdzieś ze spaceru i zasuszone. Wreszcie zebrałam się w sobie, zrobiłam z nich macerat (starą metodą, zalać w słoiczku olejem i grzać kilka godzin w piekarniku w 60 stopniach), a następnie poczyniłam mydło.

Co ja tutaj namieszałam:

200 g oleju kokosowego
100 g masła kakaowego
150 g masła shea
350 g oleju słonecznikowego wysokooleinowego (HOSO)
150 g oleju ryżowego
50 g oleju rycynowego
300 g wody
131,75 g NaOH

I sposób wykonania:

Olej słonecznikowy był to właśnie mój macerat na ziołach. Konkretnie wsypałam do niego po garstce nostrzyku, chmielu, nawłoci, krwawnika, koniczyny, stokrotki i kocanek.
Do ługu dodałam 0,8 g jedwabiu kukurydzianego (suszonych i drobno pokrojonych znamion kukurydzy)
Dla koloru do budyniu wsypałam łyżkę sproszkowanej spiruliny, zalanej odrobiną wody.
Mydło robiłam na gorąco.
Po zmydleniu dodałam łyżkę jogurtu i łyżkę miodu do masy.
Do tego olejki eteryczne: lawenda, kajeput i odrobina may-chang.

No, cudo wyszło. Poleżakowało sobie przyzwoicie, kilka miesięcy. Robiłam je w styczniu 2019, a ostatnia kostka została zużyta chyba pod koniec lata, jeśli nie jesienią. Spirulina dała ładną, całkiem intensywną i ciemną zieleń, która nieźle się przechowała przez cały ten czas, a i zapach wyszedł wyjątkowo przyjemny. Kajeput okazał się ciekawym olejkiem, i dobrze sprawdził w tej mieszance.

Moje mydło "Letnia łąka" - parę zdjęć roboczych. Zdaje się, że się nie załapało na poważną sesję zdjęciową, a szkoda!