piątek, 20 lipca 2018

Cała siatka pokrzyw

Wracając od weterynarza dostałam telefon od koleżanki, że ma do przerobienia na sok lub cokolwiek sensownego potężną ilość pięknych pokrzyw z działki, i chętnie trochę mi odda, bo jest już wieczór, a przez następne dwa dni nie będzie miała szansy się nimi zająć. Dostałam od niej pełną torbę pachnącego zielska. To były bardzo dorodne, wyrośnięte pokrzywy, i jedyne co wymyśliłam, to wycisnąć z nich sok, i - a jakże - użyć go do mydła. Jeszcze nie jestem na tym etapie, żeby znać się na zastosowaniach kulinarnych, zresztą chyba były zbyt duże, żeby dorzucić je do zupy albo, czy ja wiem, do sałatki.

Szybko zrozumiałam, dlaczego koleżance tak się zacinała sokowirówka. Z moją było tak samo: garstka listków (pracowicie odrywanych od łodyg), i stop - sitko, całe we włóknach, należało wyjąć i wyczyścić po to, żeby zemleć następną garstkę. Inaczej nie wychodziło z tego nic. Sprzęt wył niemiłosiernie i dostawał czkawki, a ja się obawiałam, że się po prostu spali. Przy tak wysokich obrotach farfocle na sitku powodowały rozdygotanie całej maszyny. W końcu jednak uzyskałam niemal pełny garnuszek ciemnozielonego soku.

Na tym soku zrobiłam ług, wciąż mocno zielony, i do tego poszła mieszanka tłuszczy. Kokosowy, shea, palmowy, lniany, oliwa, rzepakowy. Parametry były w normie, poza INS i iodine - pierwszy był poniżej widełek, drugi powyżej, ale zaryzykowałam. Masę rozdzieliłam na trzy części: pierwszą zostawiłam w naturalnym zielonym kolorze, drugą rozjaśniłam miką w kolorze groszku, a trzecią, najmniejszą, zaprawiłam węglem. Do tego dałam olejek cedrowy i różany, bo ta mieszanka pasowała mi do całości. Ponieważ całość wciąż była płynna, zaryzykowałam pierwszy w życiu wzór słojów drewna. Do większego dzbanka po kolei wlewałam warstwy trzech kolorów, potem nieco przemieszałam patyczkiem, i ostrożnie taką prążkowaną masę wylałam do formy, prowadząc dzióbek dzbanka tam i z powrotem wzdłuż dna. Potem pozostało tylko czekać na efekt, a gdy następnego dnia wszystko się już zestaliło i mogłam mydlany blok wyjąć z formy, musiałam pamiętać, że to się kroi na kostki wzdłuż, a nie w poprzek.

No i mam moje słoje drewniane!



To nie jest specjalnie subtelne cieniowanie, ale wyszło, i z tego się cieszę. Niestety mydło pokrzywowe nie do końca spełniło oczekiwania. Bardzo długo było miękkie, a co gorsza, olejki eteryczne kompletnie zawiodły, znikły, i pozostał tylko zapach... plasteliny! Serio! Teraz, po upływie dwóch miesięcy z górką, jak najbardziej można się nim myć, ale różę i cedr można sobie najwyżej wyobrazić. Plastelina ma szansę też zaniknąć, w mydle zdarzają się takie rzeczy.

Wraz z mydłem pokrzywowym zrobiłam drugie. Wymyśliłam sobie masę z glinką różową, w której utopię mnóstwo wiórków z jasnych mydełek, jakie mi się ostatnio nagromadziły. Pracowicie poszatkowałam to dobro, takie śliczne i wyleżakowane, zamieszałam masę - tym razem w ruch poszedł kokos, smalec gęsi, olej palmowy, lniany, oliwa i rzepak - do tego łyżka glinki różowej i olejek różany. I co?

I mielonka konserwowa!


Na górze okraszona masą z poprzedniego mydła... Przez tę glinkę (skądinąd fajny surowiec kosmetyczny) trudno się to mydło kroiło, niektóre kostki popękały i pokruszyły się. Róża i w tym przypadku znikła. Kolejna plastelina? Ano, bywa i tak. Przynajmniej wiem, czego lepiej unikać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz