środa, 28 grudnia 2016

Więcej, szybciej, lepiej!

Nie wiem, czy każdy tego doświadczył, że jeśli wda się w nową dziedzinę wiedzy, to z zapałem robi i robi, czyta i czyta, gmera i szpera, a w głowie puchnie wiedza i buzują coraz to nowe pomysły. O mydłach można długo. Jest mydło robione na zimno i gorąco. Można przerobić takie, które nam się nie podobają. Można zrobić sodowe i potasowe, a to są zupełnie różne rodzaje mydeł. Można barwić i robić wzorki, a co do zapachów, to w ogóle jest skomplikowana sprawa. No i tłuszcze - każdy ma swoją specyfikę, niektóre są podstawowe, czyli można zrobić mydło w 100% na jednym rodzaju oleju, a inne nadają się tylko na kilkuprocentowy dodatek.

I tak gdzieś na początku grudnia zorientowałam się, że mi się znowu przerzedzają zapasy zgromadzone, a mam coś z pięć do dziesięciu pomysłów, jak by tu uzupełnić moją suszarnię. Chciałam zrobić wreszcie mydło z wzorkami, na zimno. Chciałam lawendowe i różane. Chciałam jakieś cytrusowe, na przykład z trawą cytrynową. Mogłoby być zabarwione kurkumą, albo może lepiej paćką z dyni, na żółto, albo młodym jęczmieniem na zielono. Chciałam mydło, które nie musiałoby leżeć dwóch miesięcy, bo Boże Narodzenie idzie, a ja potrzebuję na prezenty. Czyli musiałam pogodzić się z mydłem na gorąco. Czemu nie, ono ma swoje duże plusy, bo mogę do niego dodać różnych odżywczych składników i ług mi ich nie zeżre. A jeszcze takie kawowe z peelingiem. I więcej lawendowego z sosną. I nagietkowo-rumiankowe, a może tym razem sam rumianek. I jeszcze choćby raz spróbować użyć smalcu i zobaczyć, jak to się sprawdza. O, i mydło piwne, do którego surowce miałam przygotowane, a piwa musiałam dokupić drugą butelkę, bo pierwsza mi się, ten tego, rozeszła - ale naprawdę długo czekała. Dużo tego. O, i koniecznie mydło gospodarcze, tu przepisy są dwa, rzepakowe i kokosowe. I savon noir dla damskiej części rodziny. A tu już miałam lekkiego pietra, bo przy tym mydle trzeba siedzieć kilka godzin, od dwóch do ośmiu, to zależy. To są mydła potasowe, a KOH reaguje znacznie wolniej od NaOH.

 
Na pierwszy ogień poszły dwa pomysły: mydło oliwkowe z lawendą, i z zapachem trawy cytrynowej na gorąco. Nie odważyłam się wybielić oliwy dwutlenkiem tytanu, dodałam tylko fioletowej ultramaryny. Jak się okazuje, za mało, bo kolor wyszedł szary zamiast fioletowego. Skądinąd całkiem ładny, ale nie o taki mi chodziło. To jest mydełko, które musi poczekać dosyć długo na swoją kolej.

W mydle z trawą cytrynową z kolei znalazła się cała masa dobrych rzeczy. Trudno mi teraz odnaleźć notatki, lecz zdaje się, że z tłuszczy poszło tam masło shea, kokos i oliwa, natomiast po przereagowaniu domieszałam olejek arganowy, migdałowy i z pestek moreli. Chyba też dodałam łyżkę miodu do masy. Zapach po kilku tygodniach już nie jest tak intensywny, lecz nadal ładny. A że zostało zrobione na gorąco, można go używać po niedługim czasie, byle przeschło.


Gdy odetchnęłam po tej robocie, wkrótce zechciało mi się powalczyć z mydłem rzepakowym potasowym, lecz o tym chyba będzie osobno. Nawet nie była to tak długa robota, jak się obawiałam. Na savon noir zamierzałam się, zamierzałam... i wciąż czegoś mi brakowało: a to impulsu (że teraz-już), a to gliceryny, a to po prostu kilku godzin czasu, gdy nie będę nigdzie wychodzić z domu. Nie zrobiłam go do tej pory.

Za to któregoś wieczoru zawzięłam się i ukręciłam trzy porcje mydła na gorąco: z kawą, zieloną herbatą i naparem z rumianku. To był szał mydlarski!

Mydło kawowe: ług na kawie espresso z tego włoskiego czajniczka stawianego na gazie, masło shea, kokos, oliwa i olej ryżowy. Do tego peeling z fusów kawowych i zapach pomarańczy i iglaków. Po zżelowaniu dodałam to co poprzednio: miód i te dobre olejki.


Mydło herbaciane: miało być zielone, wyszło ciemnobrązowe, właściwie ciemniejsze od tej kawy. Do tego znowu dodałam fusów od kawy dla peelingu, oraz miodu i olejków. Zapachu nie dodałam, bo mi się zapomniało. Może to i dobrze? Lemongrass będzie, jak zrobię ślicznie zielone mydełko.


Przed pokrojeniem wyglądało jak bochny razowca z formy.
 Mydło rumiankowe: użyłam gęsiego smalcu, kokosa, oliwy i ryżu, jeśli dobrze pamiętam. Ług był na mocnym naparze z rumianku, a do masy dodałam trochę kwiatków z naparu. Zapachu nie dodawałam, tym razem celowo, ale olejki i miód - tak.


Wyszła tego duża, naprawdę duża porcja. To była przyjemność, patrzeć jak całe to dobro zastyga sobie w formach, a potem kroić takie świeże mydełko.


Więcej, szybciej, lepiej? Tak, było dużo. Z szybkością już bym nie przesadzała: między poszczególnymi pracami były spore odstępy. Lepiej? Savon noir do tej pory pozostaje w sferze planów, gospodarcze kokosowe również. Ponieważ przyszło mi chwytać kilka srok za ogon, rozlazła mi się praca na wymiankę na forum, bo nie idą mi koronki. A mydło herbaciane miało być inne i pachnące. A w dodatku miałam w planach jeszcze parę rzeczy na prezenty, które udały mi się połowicznie. O tym pewnie jeszcze będzie. Czyli stare hasełko z produkcyjniaków znowu się nie sprawdza. Ono sobie, życie sobie.

1 komentarz:

  1. Tak to już jest, że plany swoje, a życie swoje.:-) ale jak czytam, to aż czuję te zapachy...

    OdpowiedzUsuń