Mydło wciąga. Jak raz się zrobi, będzie drugi raz, i trzeci.
Lato minęło, mydło sezamowe, które tak pięknie i żółciutko wyglądało w letnim słońcu, zaczęło mi się rozchodzić, podobnie jak mydełka z poprzednich posiedzonek mydlarskich. Nagle zabrakło mi tego najprostszego, z kokosa i rzepaku, a i sezamowego została mi jedna sztuka. Tu prezencik, tam prezencik, gdzie indziej imieninki, i tak to poszło. W zamieszaniu związanym z początkiem roku szkolnego musiałam zwolnić tempo, ale jednak to i owo powstało. Skoro dostałam w Biedronce sproszkowany młody jęczmień, spróbowałam sił w barwieniu i robieniu na mydle różnych paciek. Powtórzyłam podstawowy przepis z kokosa i rzepaku, tym razem do części masy dodając zielonego proszku:
Nie powiem, żeby spodobał mi się efekt. Liczyłam na ładny kontrast między białą masą a zielonymi wtrąceniami, a tu jakiś taki zastygły kisiel się zrobił. Dało się toto pokroić, ale sama nie wiem - może to tak jedną nogą w żelu pozostało? Tym razem zostawiłam bez przetapiania.
Pod koniec września spadają kasztany. Wystarczy garstka, aby zrobić mydło z samej rozgotowanej paćki kasztanowej. Nie trzeba nic więcej: obrać z brązowych łupinek, zetrzeć białą masę na tarce, chwilę pogotować, i można się myć. W miąższu kasztanów nie brak saponin. Co więcej, takie mydełko dobrze działa na naczynka. Można jednak oczywiście potraktować rzecz "z przytupem" i użyć tej masy do produkcji mydła, które poleży dłużej niż kilka dni. Wykorzystałam przepis Budzyńskiej Zamydlonej Kasi i zrobiłam sobie cały pojemnik kasztanowego mydła:
A że zaraz potem naszło mnie na eksperymenty z czystą oliwą, mam wspólne zdjątka mydełek kasztanowych i marsylskich. Marsylskich? Kastylijskich? 100% oliwy z oliwek, bez żadnych dodatkowych domieszek. Tym razem za radą Lilki Kg zredukowałam wodę z 38% do 26%, i wszystko pięknie mi się zestaliło.
Cóż można o tym powiedzieć: na początku mina mi zrzedła, bo mydło kasztanowe wyglądało, jakby znowu nie do końca wyszło z żelu. Co więcej, miało zapach jakiś taki niemiły, a i kształt po pokrojeniu nie zachęcał. Nieforemne były te kostki, i wrażenie dawały takie, jakbym miała w rękach chleb z wielkim zakalcem. Pomyślałam sobie, że tracę zapał do całej tej imprezy. Wstawiłam urobek do łubianki, niech się suszy. Przykryłam papierem. Gdy zajrzałam po paru dniach, stwierdziłam, że zapachu nie czuję. Po prostu znikł. A co do kształtu - cóż, okroiłam nożykiem, porobiłam napisy, i nagle wszystko jakoś nabrało wyglądu. Z okrawków ulepiłam mydło, które położyłam w kuchni, niech będzie do mycia rąk. One wciąż były takie plastelinowe, w przeciwieństwie do mydła oliwkowego, które zdążyło nieźle stwardnieć.
Tymczasem jesień już była na całego. Kasztany się skończyły, liście spadały, a osiedlowe drzewka jarzębiny uginały się od owoców. Tak, uginały się. To był najwyraźniej urodzajny rok dla jarzębiny! Biedne gałązki - myślałam sobie - gotowe się połamać. Nic to, będzie więcej dla ptaków na zimę. Do tej pory wytrzymały... Ale wreszcie nie wytrzymałam ja sama, i jak nigdy nie zrywam niczego z osiedlowych krzaczków, połakomiłam się na dwie garstki jarzębinowych owocków. Rozgotowałam je z marchewką, wyciągnęłam przepis na mydło sezamowe, i po prostu go powtórzyłam. Tym razem jednak nie zawracałam sobie głowy dojrzewaniem, żelowaniem, gotowaniem, tylko po prostu całość zrobiłam na ciepło. Jeszcze pod koniec dodałam miodu i olejku arganowego. Nie do końca udało mi się rozmieszać te dodatki i są takie brązowe smugi w niektórych miejscach. O, to jest bardzo fajne mydło. Nasionka jarzębiny dają wręcz coś w rodzaju peelingu.
A potem trzeba było zmienić temat, bo zbliżał się kolejny zjazd w Ustroniu, a mnie się pokończyły materiały dla kursantek.
Aga pisz wiecej i wiecej fajnie sie czyta.Kasia Budzynska [piana mydlana]
OdpowiedzUsuńDziewczyny dajcie przepis na to mydło z ouloą z kasztanów
OdpowiedzUsuń