poniedziałek, 12 grudnia 2016

O spektakularnej wpadce

Przyszło mi do głowy, że skoro mam wśród krewnych-i-znajomych miłośniczkę zapachu orzechowego, zrobię dla niej czyściutkie mydło, bez żadnych olejków eterycznych, miodów, maceratów itd., tylko z domieszką oleju sezamowego. Tego samego, który jest nie z surowego ziarna, a z prażonego, i nigdy nie nauczyłam się wykorzystywać go w kuchni. Mam za mało zacięcia do potraw orientalnych, mimo że bardzo lubię sobie popróbować różnych ciekawych smaków. W ogóle powiedzmy sobie jasno: kuchnię to ja lubię od tego drugiego końca. Tego, który spożywa, a nie stoi przy garach. O tak.

Ułożyłam sobie w głowie recepturę, prawie identyczną jak na mydło jarzębinowe, tylko bez żadnych smaczków i dodatków, wrzuciłam w Soapcalc, zrobiłam wydruk, poodmierzałam i poodważałam składniki, zamieszałam budyń i wlałam go do ślicznej, równiutkiej, walcowatej formy zrobionej z butelki po wodzie destylowanej. Okręciłam ciepło i wstawiłam w stałe miejsce na lodówce, żeby sobie masa mydlana przez noc dojrzewała.

Zaglądam rano, a tu ZONK. To coś... ja nawet zrobiłam zdjęcia... ale one są tak nieprzyzwoite, że nikt by nie uwierzył, że chodzi o niewinne mydło! Wykipiało mi w nocy! Spuchło i przelało się przez brzeg! Jeszcze na dodatek było ściśnięte foliową torebką, na którą nałożyłam ręcznik i solidnie go zamotałam, a od góry przyklepała to szafka...

No OK, niech będą zdjęcia po wstępnym pokrojeniu.



Rozwarstwiło się. Z pęknięć w masie wypływał tłuszcz. Nie miałam nawet odwagi badać papierkiem lakmusowym pH, bo mogło być nierówne. I wyglądało - błeeee! I jeszcze plamy żelu w środku. No ja cie, kolejna porażka mydlarska, i to jaka. Mamusiu, mydło mnie nie lubi!!!

W końcu cholera mi przeszła, pokroiłam porażkę na kawałki, wrzuciłam do gara i przetopiłam. A do tego przyszło mi do głowy, że mogłabym zrobić pożytek z mydła palmowego, jakie dostałam od brata. Brat je przywiózł kilka lat temu gdzieś z daleka. Z Nowego Orleanu? Chyba. Jako produkt lokalny, albo coś. To jest taka gruda miękkawej substancji koloru czerwonobrązowego, dosyć nierówna. Na pewno poleżała sobie u niego parę lat, i nikt nie miał odwagi zrobić z pamiątki użytku.


A ja, niczym ten Dreptak, praktykant dentystyczny (polecam lekturę wierszy Waligórskiego), podeszłam do szacownego mydła z nożem, pokroiłam część w kostkę, i nasypałam po trosze tych kawałków do foremek, do których następnie wyłożyłam mydlaną masę z garnka. Trochę gęsta była, uklepywałam ją pracowicie, bo powierzchnia zastygała niemal w locie.


Mam teraz takie mydełka pachnące delikatnie orzechami. Wiem wreszcie, skąd brał się specyficzny zapach mydła jarzębinowego i tego żółtego, które przetapiałam w sierpniu. Fajne odkrycie! Natomiast co do kostki z mydła palmowego, jedno sobie zapamiętałam: następnym razem, jak mi przyjdzie do głowy zatapiać w mydle jakieś kawałki, zrobię świeżą, lejącą się masę, bo w tych mydlanych babeczkach wyglądają jak przyduże skwarki wciśnięte byle jak w purée kartoflane.


Ponieważ nie mnie jednej zdarzył się ostatnio kulfon zamiast mydła, któraś z koleżanek z mydlarskiej grupy na Fejsie zarządziła konkurs na najbrzydsze mydło listopada. Były mydlane żuczki-potworki, zwierzątka-szkaradki, kluchy mydlane o kształcie nieokreślonym, wreszcie i ja poskrobałam się w głowę i wrzuciłam zdjątko mojego koszmarka w stanie niepokrojonym. Hy hy. Ale sobie baby używały! Aż mnie brzuch ze śmiechu rozbolał. Miałam tylko problem: musiałam się tak chichrać, żeby mnie dzieci nie słyszały, bo dyskusja na ekranie była zdecydowanie powyżej lat 18-tu. Konkursu nie wygrałam, ale dostałam honorową laurkę:


Jestem z niej dumna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz