wtorek, 27 grudnia 2016

Jakby mało było wpadek...

O ile wspólna praca z koleżanką powiodła się nad podziw, mydełka wyszły śliczne i pięknie pachnące, a my zadowolone, to już kilka dni później tak dobrze nie było. Zaszyłam się w domu, żeby wypróbować nową formę do mydeł. Wpis z Fejsa mówi sam za siebie...
Ludzieeee, ale mi się wtopa trafiła 😁 Chciałam porobić wzorki. Zrobiłam sobie wywar z korzenia rzewienia, i drugi z galasów. Bo jak ostatnio zobaczyłam pod dębem mnóstwo galasów jak mirabelki, od razu sobie przypomniałam, że z tego drzewiej atrament robili. Ciekawa byłam, jaki to da kolor. Spodziewałam się bardzo ciemnego, wyszedł dość intensywnie żółty. Odrobina była jednego i drugiego wywaru, tak z 40-50 ml. No i teraz zamieszałam mydło:
300 g kokosa
200 g shea
200 g ryżu
300 g rzepaku
i odpowiednio NaOH wg soapcalc.
Otóż tak: ryż dał sam z siebie żółty kolor. Trudno, myślę sobie, to już dodam ten żółty kolorek z galasów, odleję część i jeszcze dodam rzewień. Przygotowałam formę z przegródkami, bo mi się marzył jakiś swirl albo cokolwiek takiego. Leję żółtą masę, a tu choroba, łyżką muszę wygarniać. Domieszałam rzewienia. Trudno było, bo się masa zaczęła kawalić. Jak ją zamiąchałam blenderem, to już w ogóle musiałam tą łyżką wpychać. A potem wyjąć przegródki - ni w ząb, bo się rękawice ślizgają! Rodzina wspomogła mnie solidnym zwitkiem papieru toaletowego, i jakoś pomagając sobie nożem z jednej strony wyciągnęłam te przegródki. Razem z nimi zaczęło wyłazić z formy mydło, bo się do nich po prostu na amen przylepiło. Upchnęłam je jeszcze na siłę, patrzę przy tym upychaniu, a tam już żel się robi na całego!
Siedzi teraz to cudo w piekarniku (wychłodzonym - ale koty przynajmniej nie wlezą). Nie okrywam, skoro tak mu dobrze idzie. Oj, boję się jakiegoś rekordu. Jeszcze trwa listopad, konkurs się nie skończył.

Było co podziwiać. Jedni pocieszali, że całkiem ładne, inni radzili wysyłać na konkurs szkaradków (nie wysłałam koniec końców). Jednej koleżance nawet skojarzyło się z zajęciami w prosektorium: to czerwone wyglądało jak mięśnie, żółtawe jak tłuszcz. Widać do dużej doszłam wprawy! Całość miała jedną przyjemną cechę: zapach. Dolałam tam całą fiolkę olejku may-chang, zbliżonego, jak na mój niezbyt czuły nos, do zapachu trawy cytrynowej. Następnego dnia wydobyłam mięsne mydło z formy, pokroiłam w kostki, a że okazało się bardzo miękkie, nawet zachciało mi się wyrzeźbić w nim kwiatek.


Wróciłam do niego przed Bożym Narodzeniem, skoro wypadało myśleć o prezentach. Skroiłam z kostek nierówny wierzch. Przez czas leżakowania mydło stwardniało i już się nie paćka tak jak na początku. Zapach ładnie się utrzymuje. Muszę przyznać, że mimo tych przygód jest bardzo przyjemne w użyciu.

Wnioski: z galasami dam sobie spokój. Marny ten kolor. Natomiast rzewienia nie dałam dużo, a następnym razem postaram się jeszcze mniej, bo jest mocny. A ponadto ostatnio stwierdziłam, że 5% przetłuszczenia to za mało jak na moją suchą skórę. Ludzie tak robią, chwalą sobie i polecają, ja mam jednak dłonie od dawna tak przesuszone, że muszę spróbować dawać więcej tłuszczu. Mam nadzieję, że wreszcie trafię na proporcje, które mi na to pomogą.

/Dopisek: aby nie było, że te galasy nie mają wartości zielarskiej czy kosmetycznej, a tylko dają nieco kolorku, oto co nieco o nich z punktu widzenia szkoły przetrwania, i jeszcze trochę, oraz nieco ogólnych wiadomości o dębie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz