środa, 7 grudnia 2016

Warsztaty Twórczo Zakręcone w Ustroniu

Czyli po prostu VII Zjazd Twórczo Zakręconych, kontynuacja zjazdów z poprzednich lat.

Był taki moment na początku tego roku, gdy wydawało się, że tego spotkania nie będzie, bo nie ma go kto zorganizować. I nagle zakotłowało się, zrobiła się burza mózgów, i dzięki niespożytym siłom Kasi Kubaszewskiej i Moniki Stanowskiej impreza jednak odbyła się. I przyjechało mnóstwo ludzi z całej Polski, warsztatów mieliśmy ponad siedemdziesiąt, oba hotele - Tulipan i Magnolia - znowu były oblężone. Rojno, gwarno i wesoło.

Zdjęcie zbiorowe ze strony Warsztatów
Ponieważ w te wakacje czas spędziliśmy całą rodziną właśnie w Beskidzie Śląskim, tylko dalej na południe, bo w Istebnej, namówiłam męża i córkę, abyśmy pojechali razem. Udało się uzyskać urlop w tym terminie co trzeba (chodziło w końcu tylko o jeden dzień), i dziesiątego listopada zameldowaliśmy się w Ustroniu. To była jedyna wada imprezy: nie udało się organizatorkom wywalczyć październikowego terminu zjazdu. Więc trudno - zimno, wieje, ale co nam to szkodzi. Dojechaliśmy już po zmroku, zostawiliśmy rzeczy w pokoju i jeszcze przeszliśmy się uliczkami w górę i w dół, a potem zrobiliśmy pętelkę wzdłuż Wisły, do kładki dla pieszych, pięknie oświetlonej. Przy okazji pokazałam rodzince, w jakie maliny chciała nas wywieźć automapa. Bo do naszej kwatery kazała nam jechać jakoś od tyłu, asfalt zamienił się w płyty, a potem chyba w jakąś żwirową nawierzchnię, a wreszcie spiker kazał nam skręcać w Radosną ("masz sto metrów do celu") - ino że tam była tylko wydeptana ścieżka dla pieszych i solidne drzewo pośrodku. No tak. Oczywiście, mimo że po ciemku, poznałam miejsce i poradziłam mężowi jechać na wprost i wjechać w Radosną od innej strony.

Tak, te płytki to koniec Radosnej.
A tam widać początek.
Ten właśnie kawałek obejrzeliśmy sobie następnego dnia po widnemu, korzystając z wolnego czasu. Ja warsztaty zaczynałam od trzeciej po południu, więc nawet guzdrząc się z rana zdołaliśmy przejść się kawałek szlaczkiem w stronę schroniska na Równicy.

 


 Miałam dać dwa zdjęcia, bo w końcu pstryknięte kilka kroków od kwatery, nie na samym szlaku, ale co ja poradzę, że tam jest pięknie. Daleko nie zaszliśmy, ot - trochę podejścia szlakiem przez las. Musiałam mieć mimo wszystko zapas czasu, żeby przygotować wszystkie szpargały: pospinać wydruki, poukładać płócienka do nauki ściegów, które jeszcze poprzedniego dnia w samochodzie pracowicie ozdabiałam rzędami pętelek. Niby nic, ale zawsze na zajęcia zjawiam się z dwiema solidnie wypakowanymi torbami. Te wszystkie serwetki, próbki, książki - to ma objętość.

Pokazałam rodzinie knajpkę, gdzie w poprzednich latach jadałam obiady. Blisko hotelu, ale zawsze można rozprostować nogi i przejść się tych dwieście metrów, a nie siedzieć i siedzieć. Już najedzeni zrobiliśmy sobie nieśpieszny spacer w stronę Magnolii, gdzie moje dziecko miało warsztaty z mozaiki, a potem sama powędrowałam do Tulipana. Czekały na mnie dwie kursantki. Świetnie nam się pracowało, mam nadzieję, że wyszły z zajęć zadowolone, bo ja bardzo. Córka z kolei była zachwycona mozaiką. Przyniosła swoje prace i powiedziała, że chce więcej do roboty, i jeszcze ma ochotę na włochate dywaniki "latch hook".

Następnego dnia jednak zwyciężyło wygrzewanie się w łóżku. Ano, człowiek ma dość budzika przez cały tydzień. Tylko ja nastawiłam swój, aby w porę dojść do Tulipana na ciąg dalszy warsztatów. Trafiłam w tłum ludzi: stoiska, cudeńka, a w salach - co stół, to inne czary-mary. To moja grupa z porannych zajęć. Dużo nas było!



A tu inne stoliki w naszej sali. Tych sal było więcej i w samym Tulipanie, i w Magnolii, ale jako prowadząca warsztaty miałam niewielką możliwość ruchu. Inni wspaniale to nadrobili i zdjęć na stronie Warsztatów nie brakuje.

 
 
 
 

No i oczywiście gwarno i rojno było w holu, gdzie rozstawiły się stoiska z dobrami wszelakimi. Koraliki, włóczki, scrapbooking, materiały do patchworku, kordonki i mnóstwo, mnóstwo innych. W sumie szkoda, że warsztaty zbiegły się ze Świętem Niepodległości. Z jednej strony to o jeden dzień wolny więcej dla nas wszystkich, z drugiej nie wszystkie firmy zdecydowały się zaangażować pracowników w dodatkowe stanie na zjazdowym kiermaszu. Wyszłam z łowów bogatsza o całą siatę włóczek na Tęczowy Kocyk, i jeszcze o kilka kordonków Ariadny.


 


Zostawiłam innym fotografowanie galerii prac uczestniczek. Stała, jak poprzednio, w stołówce. Chyba była obfitsza, niż w zeszłym roku, i znowu były tam cudowności. Ja ją oglądałam wieczorem poprzedniego dnia, przy okazji uroczystego rozpoczęcia imprezy. Światło było zbyt marne, aby porywać się na nią z aparatem, co dopiero z komórką.

Na popołudniowych zajęciach było bardzo kameralnie, ale znów miałyśmy pełne ręce roboty:




Tymczasem rodzina, zamiast marznąć w niedogrzanym pokoju, zrobiła sobie wyprawę na Czantorię. Wjechali kolejką, przeszli się pod wieżę widokową na Wielkiej Czantorii, zjedli obiad w czeskim barze (mniam, kotlety serowe!) i rzecz jasna zaopatrzyli w dwie wielkie tuby lentilek i dwie butle kofoli. Dałam im spróbować kofoli na wakacjach. Najpierw było, że "dziwna", ale potem trzeba było kupić po butli dla każdego, i jeszcze, korzystając z wycieczki do Cieszyna, po czeskiej stronie zrobiliśmy zapasy na drogę powrotną. Przyszli po mnie pod koniec zajęć, chwaląc się pięknymi zdjęciami mgły i śniegu, bardzo zadowoleni.

Wracaliśmy do domu nazajutrz rano. Świat był przysypany na biało, wbrew obawom jednak jechało się dobrze i szybko. Obyśmy za rok znów się tam spotkali!




1 komentarz: