Zaczęłyśmy od margerytek, co pozwoliło nam opanować nie jeden, a dwa ściegi, bo płatki można wykonywać różnie. Potem była lawenda supełkami francuskimi. Może zresztą nie lawenda, kolor wstążki niezbyt się zgadzał, więc hiacynt albo liatra. I środki margerytek. Potem trawki i listki. Miłe jest to, że wstążeczki pozwalają na taką dowolność i fantazję. Pod koniec zajęć zebrał nam się ładny bukiecik kwiatków; kończyć jednak będziemy w domu, bo trzy godziny czasu to mało.
A tu torba, którą Mariola sama sobie zrobiła na materiały do kursu - na zachętę i ku inspiracji dla nas:
Po zajęciach miałam dość czasu, aby przewieźć rzeczy do internatu i poukładać w pokoju, a później wszyscy chętni pojechali na kolację do Krasnej Chaty. To rzeczywiście sporawa chata przy drodze na Zamość, w której urządzona została restauracja. Można tam spróbować kuchni regionalnej. Fantastyczne rzeczy! Pamiętam bardzo smaczne cebulaki, coś, co wyglądało jak kotlety mielone, ale nie ma w sobie ni grama mięsa, a jest z kaszy gryczanej, polane sosem grzybowym - "golasy", przepyszne! I bardzo dobra sałatka, raczej współczesny pomysł, ale zjadłam jej sporo. A do picia woda zaprawiona czymś ciekawym, okazało się, że pokrzywą i miodem. Świetna!
Na ścianach wisiało mnóstwo obrazów, a w kącie przy barze stały sobie krasne kurki - symbol chaty - bo chata pełni też funkcję galerii sztuki i rękodzieła. Sporo osób wyszło z Krasnej Chaty targając pod pachą sporych rozmiarów kurę.
Następnego dnia od rana prowadziłam sama zajęcia z koronki pętelkowej. Ku mojemu zdziwieniu, ale i radości, miałam pełną grupę, osiem osób! Nie tak dawno trzy - cztery to było wszystko. Muszę wspomóc się czyimś zdjęciem, bo sama zupełnie nie myślałam wtedy o sięgnięciu po aparat (mam nadzieję, że Ariadna nie powiesi mnie za tę pożyczkę). Grupa była super, bardzo pojętna. Poradzą sobie z dalszą pracą.
Źródło: Ariadna |
Na poobiednich zajęciach uczyłam się mikromakramy pod okiem Ani Baranowicz. W sumie szybciej byłoby wyliczyć, czego Ania jeszcze na zjazdach nie uczyła, bo jeśli chodzi o hafty i koronki wszelkiej maści, wie chyba wszystko, i to o technikach, które są u nas kompletnie zapomniane albo nigdy nie były znane. Pierwsze ćwiczenie - nie ma zmiłuj, kilkanaście rzędów węzłów żebrowych, bo dokąd nie zaczną równo wychodzić, żadna praca dobrze nie wyjdzie.
A to już prace samej Ani. Myśmy ćwiczyły różyczki, ale moja jeszcze nie nadaje się do pokazania. Jak odrobię pracę domową, pochwalę się.
Ani starczyło czasu nawet na to, żeby nam pokazać haft florencki. On nie jest trudny, ale i tak warto jest pouczyć się od kogoś mądrzejszego, bo nie do przecenienia są drobne sposoby i sposobiki - jak odpowiednio układać szwy, jak zaczynać i kończyć nić, i tak dalej. A nawet, jak zrobić kalejdoskop za pomocą dwóch lusterek i z poziomych pasków wzoru utworzyć rozetę.
Po zajęciach pojechaliśmy do Łopiennika, gdzie przygotowano nam wieczór z występami. Były nasze kapele, ale też i zespół z Ukrainy. Zmęczona całodziennym siedzeniem, pozwoliłam sobie jednak nie na słuchanie, a na spacer po okolicy, drogą wśród pól. Tam jest przepięknie.
Zanosiło się na zmianę pogody - na razie było bardzo gorąco i duszno. Na niebie takie widoki:
Wróciłam akurat, aby posłuchać, jak śpiewa grupa z Ukrainy. Nagle było czysto, mocno, na głosy, i żaden wzmacniacz nie był potrzebny. A AutoTune jest dla mięczaków.
Perkusja z łyżek i widelców, a melodia była taka, że chodziła za mną przez dalsze dwa dni. Ja głupia, nie zapisałam nut i nie pamiętam.
Ranek powitał nas chmurami, a tu trzeba było szybciutko spakować się, wymeldować z pokoju, i wsiadać w autokar, bo mieliśmy wycieczkę do Zamościa. Szczęśliwy, kto wpadł na pomysł, że przydadzą się kurtki i parasole, bo w chwili wyjazdu na to nie wyglądało.
Przewodnik dwoił się i troił, żeby nam pokazać miasto. Niezwykłe, wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju. Miasto - ideał, miasto - koncepcja, odmienne od wszystkich innych. Zbudowane od zera i zaprojektowane na zamówienie przez wielkiego architekta. Cały układ jest zabytkiem, nie ten czy tamten budynek.
Niestety wreszcie się solidnie rozpadało i ochłodziło, i sporej części opowieści słuchaliśmy już schowani pod podcieniami w rynku. Jak dobrze, że architekt o nich pomyślał!
Po wycieczce miałam jeszcze kilka chwil, aby pobyć na kiermaszu w rynku krasnostawskim. Już nie padało, pogoda się poprawiła nieco, część wystawców wróciła do stoisk, a na scenie rozpoczynał się występ zespołów regionalnych. Ja jednak musiałam się ze wszystkimi pożegnać. Do zobaczenia!
och... zazdroszczę Ci tego spotkania;
OdpowiedzUsuńpogędelapić można i nauczyć się czegoś też można...
ode mnie to tochę jest km więc niestety siedzenie w domciu i podziwianie u innych
pozdrawiam Piwonciu :)
Och, dzięki :) Gdybyś kiedyś mogła się wybrać! Następna okazja to Ustroń, w połowie listopada. Może tam by było bliżej? Choćby w sobotę przyjechać, w niedzielę wrócić?
Usuń