poniedziałek, 5 października 2015

Wspomnienia z łódzkiej wystawy - nareszcie koniec


Sale w muzeum są duże. A nawet duuuuuże. Na naszą wystawę też miejsca nie pożałowano. W końcu było ponad 500 prac do wystawienia. Te malutkie można było oglądać w gablotkach, ale przecież były i obrusy, i firany, i wszelkiej maści stroje.


Nie darowałam sobie. Musiałam obejrzeć wszystko. Zaczęłam od lewej strony. Najpierw znalazłam różnej maści hafty:


 - haft ze Schwalm - pierwszy raz widziałam go w naturze, i jeszcze nigdy nie zrobiłam takiego;










 
 - taki śliczny haft płaski z mereżką, te maki do zakochania;












 - makatka, jaką kiedyś łatwo było zobaczyć w kuchniach, tylko te serduszka były robione bardzo zmyślnym ściegiem, a w ogóle całość dopracowana i udana nad podziw;








 - śliczny, stonowany haft Richelieu;












a im dalej, tym większe cudowności znajdowałam. Czego tam nie było: mnóstwo prac szydełkowych i na drutach, koronki klockowe, frywolitki, a i po gablotkach cuda-cudeńka. Różna biżuteria, drobiazgi, nawet całe koronkowe szachy się znalazły. I haftów krzyżykowych było mnóstwo (te z biedronkami były świetne na przykład), i płaskich, i... sama nie wiem. Szybko przestałam fotografować, bo czułam coraz większy zamęt w głowie, a na dodatek oświetlenie nie sprzyjało zdjęciom. Wszystko doskonale się oglądało własnymi oczami, ale aparat nie lubi ani sztucznego światła, ani odbić świetlówek w szybkach. Zaryzykowałam jeszcze zdjęcie fragmentu tej cudownej koronki koniakowskiej:


i haftów płaskich, przepięknych:


Potem już tylko chodziłam i pilnowałam, żeby niczego nie przeoczyć. Pełna relacja to zadanie dla fotografa ze sprzętem, i to na dobrych kilka godzin. Znalazłam i swoje prace, a potem dowiedziałam się, że koronka Asi Akacji wisiała tuż koło mojej serwetki. Świat jest mały! Więcej zdjęć robił kto inny:

http://deccoria.pl/galeria,id,120541,1,wernisaz-v-ogolnopolskiej-wystawy-rekodziela-artystycznego.html
http://made-by-ela.blogspot.com/2015/06/z-nici-ariadny-2015-centralne-muzeum.html

- i całe szczęście. Te nasze prace - moja i Asi - też tam są:

http://deccoria.pl/galeria/foto,id,120541,1496079,1,wernisaz-v-ogolnopolskiej-wystawy-rekodziela-artystycznego.html

Wyszłam stamtąd po długim, długim czasie, mocno oszołomiona, ale dzielnie przeszłam przez ekspozycję o modzie XX wieku (od początku do lat 90-tych) - polecam, bardzo ciekawa rzecz, a na końcu trafiłam do maszynowni, czyli wystawy urządzeń przemysłu tekstylnego od dawnych czasów po współczesność. Czego tam nie było! Istnienia niektórych w ogóle się wcześniej nie domyślałam. A że napisy były dwujęzyczne, po polsku i po angielsku, warto by jeszcze raz tam się zjawić i obfotografować tabliczki. Lubię atmosferę takich miejsc. Jedyne czego mi brakowało do kompletu, to zapachu smaru. Porządne maszyny są naoliwione, nasmarowane towotem i czym to tam jeszcze smarowane być powinny, i wtedy chodzą aż miło. Te były doczyszczone i dopieszczone, ale tak, żeby się zwiedzający nie ubrudzili.



Kto by na przykład sam wpadł na pomysł maszyny, która robi pończochy? Nie wiem, jak wyglądają współczesne, ale stuletnia staruszka z wystawy zaopatrzona była w solidny wianek igieł do załapywania oczek. Ta wielka leciwa machina na zdjęciu, z różnymi kołami i mosiężnym napisem, jakież to cudo! Dawniej maszyna miała nie dość że działać, to jeszcze zdobić - na ile było to w ogóle możliwe. A po prawej mamy stosunkowo niewielkie urządzenie do produkcji koronek klockowych. Nie wszystkie sploty koronkarskie wykona, ale przeplatać i krzyżować nici jak najbardziej potrafi!

Spędziłam w muzeum tak długi czas, że naprawdę należał mi się solidny obiad. Całe szczęście, że zjeść można tuż obok. Do kompletu przydał się proszek od bólu głowy. Tyle czasu w dusznych salach dało mi się we znaki. A potem sprawdziłam, ile jeszcze zostało mi do pociągu, i postanowiłam jeszcze powędrować po mieście. Zdjęć było wiele, wybrane są w albumie na Picasie, tu daję już tylko kilka, niemal symbolicznie.


Susza trwała nadal. Z pociągu widziałam strasznie poniszczone pola, a w mieście ptaki korzystały z wody gdzie tylko się dało - fontanna pod pomnikiem Św. Faustyny była idealna.

Ten kolorowy dach ogromnie mi się spodobał. Cokolwiek ma tam być, zazdroszczę łodzianom widoku. Taka piękna bańka mydlana wsparta na dmuchawcach.


Ale dookoła jest na razie, generalnie, remontowy rozgardiasz.


 Przeszłam choć kawałek słynnym deptakiem na Piotrkowskiej:


I widziałam Reymonta przed sądem:


A potem zegarek kazał mi wykonać w lewo zwrot, i dziarskim marszem wracać na dworzec.  Po całej tej wędrówce i wszystkich godzinach w pociągu, do domu dotarłam niemal na czworakach. Nieprawdopodobnie zmęczona, ale szczęśliwa. A Łódź przestała być tylko plackiem na mapie. O tak!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz