wtorek, 30 stycznia 2018

Szybki chlebek

Zwykle było tak, że raz na tydzień robiło się większe zakupy, i przy tej okazji na półce w szafce lądowało kilka różnej wielkości bochenków chleba, torebek z bułkami itd. Półka pękała w szwach. Starałam się utrzymywać tam porządek, pilnować, aby wszystko na czas zjadać i nie upychać z tyłu resztek, które popadły w niełaskę (wiadomo, najświeższy jest najsmaczniejszy) - i co z tego, skoro regularnie trzeba było robić przeglądy i wyrzucać torebki, w których rozwinęły się obce formy życia. Wiadomo, chleb w sklepach jest pieczony byle jak, na półkach ląduje blady, bez polepszaczy chyba zaraz zrobiłby się zakalec, a wszystko to powoduje, że nie poleży.

W tej chwili w szafce z chlebem co dwa - trzy dni lądują trzy bochenki. No, czasem dla odmiany uzupełniam to sklepowymi bułkami, bo na razie nie umiem piec bułek, które by mi naprawdę smakowały. Zwolniło się mnóstwo miejsca. Dla równowagi pęka w szwach półka z cukrem i mąką. Mąki mam ostatnio dużo, i to rozmaitej.


Taki właśnie chlebek piekę na podstawie jednego z przepisów na Piekarniczej Braci. To się nazywa "szybki chlebek pszenny na zakwasie żytnim". Akurat dla tak niewprawnej piekarki jak ja. Wystarczy:

  • zważyć składniki
  • pięć minut wyrabiać ciasto
  • dwie godziny czekać, aż urośnie
  • godzinę piec.

Składniki też są proste: zwykła mąka pszenna, typ 450 - 550, jaką dostanie się w każdym sklepie, sól, woda, trochę drożdży i zakwas. Bez drożdży też można, tylko wtedy ciasto wyrasta o wiele dłużej (6-8 godzin podobno). Słowem przedszkole piekarskie, bo prawdziwa robota to się zaczyna później: tam, gdzie trzeba rozplanować pracę na kilkanaście godzin, gdzie jest cały cykl wyrastania ciasta, potem formowanie go, składanie kilkukrotne, wreszcie pieczenie, a drożdży można sobie użyć do pączków albo ciasta. Podobno w takim długo wyrastającym chlebie rozkłada się gluten, którego tak się dzisiaj wszyscy boją. Może dlatego kiedyś ludzie nie mieli z tym problemu, bo chleb był pieczony tradycyjnie, a ciasto wyrastało jak należy, a nie było importowane z końca świata w stanie głębokiego zamrożenia?

Kubuś wyrósł na całkiem niezły zakwas. Rośnie jak szalony po każdym karmieniu. Wystarczy, że podsypię mu mąki, doleję wody i zamieszam, a po kilku godzinach mam taki widok:


To jest wersja elegancka. Wersja brzydka to strumień gęstego zakwasu wypychający płócienko u góry i lejący się po ściance słoika na blat.

Bierze się 200 g zakwasu, 1100 g mąki pszennej, 800 g wody, 1,5 łyżki soli i 15-20 g drożdży, to wszystko kilka minut wyrabia w misce, i takie na pół lejące się i bardzo lepkie ciasto wykłada do przygotowanych keksówek. Przepis pochodzi z grupy Piekarnicza Brać, ja tylko zmniejszyłam ilość soli, no i robię z podwójnej porcji. A potem się czeka dwie godziny. Teraz zimą najczęściej łapię się na tym, że w pokoju mam zimno, i rozkręcam kaloryfer, bo opornie to idzie.

Na początku ciasta jest po trosze na dnie każdej foremki:


Potem trochę więcej:


I jeszcze więcej, ale wciąż nie dosyć:


No, dwie godziny minęły, pora wstawiać do pieca. Najwyraźniej w foremce po prawej było więcej ciasta, niż w pozostałych. Nacięłam powierzchnię wzdłuż przez środek, żeby bochenki nie pękały tam, gdzie nie chcę, nasmarowałam powierzchnię jajkiem (nie musiałam, ale lubię), a chlebek po prawej posypałam czarnuszką.


Już w piecu. Widać, że na początku pieczenia ciasto mocno rośnie.


Naprawdę mocno!


Po pięćdziesięciu minutach chleb jest prawie gotów. Chcę mu jednak podpiec jak należy boki i spód, dlatego szybciutko wyjmuję bochenki z foremek i wstawiam je do pieca jeszcze na dziesięć minut, już same:



I koniec! Nacinania ciasta to ja się jeszcze muszę pouczyć. Tylko bochenek po lewej pękł tam, gdzie nacięłam. Ten pośrodku zaliczył jakieś krzywe pęknięcie, a duży po prawej w ogóle pękł na boku. W sumie zrobiłam to nadprogramowo. Tego nie było w przepisie i nawet nie wiem, czy takie foremkowe chleby się nacina, czy tylko prawdziwe formowane bochenki. Podkusiło mnie jednak, bo ostatnie dwie porcje chleba wyszły jakieś mało wyrośnięte, jakby je skórka za mocno ściskała.

Dokąd chleb jest gorący, spryskuję go wodą i przykrywam ściereczką. W ten sposób nie będzie mieć tej twardej, trudnej do krojenia i gryzienia skóry, z którą nigdy nie umiałam sobie poradzić. No ale jak to - nie będzie czego chrupać? Spokojnie, będzie, będzie!


Jeszcze jedno: na początku miałam zawsze problem, jak właściwie postąpić z chlebem zaraz po upieczeniu. Czy nie dostanie zakalca? Czy nie opadnie? Ile jest problemów z babkami drożdżowymi. Koledzy z grupy jednak kazali mi po prostu wyjąć bochenki z pieca od razu po pieczeniu. Odkąd zmierzyłam temperaturę w piekarniku i zaczęłam nastawiać pokrętło na 230 stopni zamiast 180, o żadnym zakalcu nie ma mowy.

Kubuś w nagrodę dostał znowu porcję mąki i wody i zajął się trawieniem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz