Punktem drugim na liście planów do szybkiego wykonania było mydło na kozim mleku. Ja je sobie już wcześniej zamroziłam w woreczkach do kostek lodu, jeszcze przed Bożym Narodzeniem albo zaraz po. Doczytałam ile mogłam, przyjęłam do wiadomości, że mydło na mleku lubi się mocno grzać i nie dosyć, że wykipi, to zacznie śmierdzieć, więc dodatkowo jeszcze zamroziłam sobie worek kostek zwykłego lodu, do chłodzenia naczynia z ługiem od zewnątrz.
Właściwie to byłam przygotowana na smród amoniaku, ale uspokoili mnie, że jeśli nie robię na ciepło, zapach jest przyzwoity, a nawet mydło robione na ciepło i tak smrodek straci. Podobno. Nie sprawdzałam. Zrobiłam na zimno i jedynym moim dylematem było, czy wystawić mydło do żelowania na balkon (-15 stopni), czy po prostu włożyć do lodówki.
Rozstawiłam warsztat mydlarski jak zwykle. Odważyłam mleko w kostkach, tyle ile trzeba było na ług. Jedna mi została, w sumie nie wiem, po co. Teraz myślę, że jakbym ją dodała, nic by się nie stało. Odważyłam wodorotlenek, ale sięgnęłam po niego, gdy kostki mrożonego mleka w jakimś stopniu się rozpuściły i było już dosyć cieczy, aby mieszać. Nastawiłam wiatrak i zamieszałam ług. Tak jak przy piwnym mydle, naczynie z zasadą wstawiłam do miski z zimną wodą i kostkami lodu. Udało się - ług nie zawrzał ani nie zaczął śmierdzieć, choć opary były. Wiatrak jest nieoceniony.
Co ja tam dałam z tłuszczy - tym razem kombinowałam tak, aby przetłuszczenie było większe, 7% przynajmniej, a może nawet 9. Chyba zmieszałam olej kokosowy, gęsi smalec i oliwę z oliwek, pół na pół tłuszcze twarde z płynnymi. Do tego wlałam ług na mleku, wymieszałam blenderem na gęstniejący budyń, wylałam do formy i wstawiłam do lodówki, do pojemnika na dole. Klapę pojemnika zostawiłam otwartą, żeby temperatura się wyrównywała. Przestraszyłam się mrozu na dworze, że mógłby zaszkodzić masie mydlanej i coś złego zrobić z reakcją.
Miałam nadzieję, że mydło w chłodzie nie zżeluje i pozostanie jasne, ale nic z tego - żel się pojawił i mydełko zrobiło się beżowe od środka. Do rana ładnie zgęstniało i mogłam pokroić... Ha! I tu mi się przypomniał detal, który zdążył mi wylecieć z pamięci, kiedy pisałam poprzedni post o mydle Aleppo. Przecież ja je na zimno, nie na gorąco robiłam! I też mi zestaliło się do rana, ale kiedy do niego zajrzałam, cała powierzchnia była pokryta rosą: jedne kropelki tłuste, inne przezroczyste. Dotknęłam papierkiem lakmusowym - granatowy wyszedł...
I wtedy nie było rady: przerobiłam je na ciepło i basta.
A kiedy pokroiłam kozie mydełko, zobaczyłam, że od środka ma dziurki i całe ocieka tłuszczem. No i znowu problem. Papierek dla odmiany nic nie pokazywał, bo od razu łapał tłuszcz i nici z pomiaru. Wreszcie udało mi się kolejne kostki mydła pomierzyć, i mimo tych dziurek i upaćkania nigdzie nie stwierdziłam żrących miejsc. Koleżanki poradziły mi po prostu odsączyć je w papierowy ręcznik.
Oczywiście próbkę zaraz sobie wzięłam do testowania. Jeszcze kilka razy podchodziłam do tych mydeł z papierkiem, gdy już obeschły, i niezmiennie wychodziło mi całkiem przyzwoite pH, a mój kawałek mydła jest taki gładki i miły, pachnący czymś na kształt śmietanki. Mama mnie pyta, czy nie kozą. Dam jej do powąchania i spróbowania, i jestem bardzo ciekawa reakcji.
/Edit: mama zrobiła wielkie oczy i powiedziała, że nic kozą nie czuć. Zobaczymy, jak jej się spodoba w użyciu, ale pierwszy test zaliczony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz