Pozostało już tylko przeszukać przepisy, poskrobać się w głowę, że i tak nie mam akurat takich mąk, o jakich tam piszą, zamieszać czegoś tam na oko, i upiec. Wyszły bardzo solidne dwa bochenki. Szczerze mówiąc, późnym wieczorem, kiedy wyjęłam je z piekarnika, byłam podłamana: tyle starań, a ja mam podejrzenia, że ten mój zakwas może niedobry jest, z jakimiś złymi bakteriami. Zapach jakiś taki, i patyczek mimo solidnego pieczenia wilgotny wychodzi. Przekroiłam niekulturalnie w pół jeden z bochenków - rzeczywiście było trochę zakalcu w środku. Nie miałam już siły się wściekać.
Rano rodzina wchłonęła pierwszy bochenek na śniadanie, napoczęła drugi, spojrzała łasym okiem na słoik, do którego odłożyłam porcję surowego ciasta, i miauknęła, że chcą więcej. Rzeczywiście, chleb okazał się całkiem-całkiem, a nawet bardzo-bardzo. Zakalec wykroiłam, nie było go wiele. Reszta jadalna i pachnąca. Zresztą drugi bochenek (na zdjęciu) okazał się jadalny w całości. Sfotografowałam go w ostatnim momencie.
A wczoraj zabrałam się za plany, które miałam w głowie już wcześniej. Według przepisów z książki Ewy Kozioł zamieszałam sobie dezodorant i krem do cery suchej. Dezodorant dziś testuję. Kupny i tak mi się kończy. No, zobaczymy. Dzień jest całkiem cieplutki, będzie próba.
Krem niestety mi się nie podoba, a w każdym razie mniej podoba niż ten lawendowy dla dzieci. Na razie nie mówię, że zmarnowałam surowce. Kto wie, może go jeszcze polubię. Dobre rzeczy ma w sobie: macerat z nagietku i rumianka na oliwie, olej sezamowy, wosk, trochę miodu. Niestety zapach oleju sezamowego drażni mnie, a cały krem dość długo lepi się na skórze. Dam mu szansę w każdym razie.
Po lewej krem z maceratem, po prawej dezodorant. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz