Kocham je od tej pory miłością gorącą. O, to prawdziwie po arabsku wyszło. Uhibbu-ha hubban dżamman. Ta właśnie składnia. Robi się je prosto: odmierza 60 g masła shea i 40 g oliwy, rozpuszcza się pomalutku w kubełku w wodnej kąpieli, a potem, gdy się ochłodzi i zacznie gęstnieć, wkrapla się olejek eteryczny dla zapachu. Dałam lawendę. W sumie niewiele ona zmienia, i nie wiem, czy nie zrobię następnej porcji takiego bez zapachu. Oba tłuszcze pachną po swojemu, dosyć silnie, i po prostu tej lawendy nie czuć. I na tym też etapie, kiedy ono robi się gęste, uruchamia się blender i miksuje. Pobełtamy chwilę, zostawimy znowu, żeby tłuszczyk gęstniał sobie dalej, znowu pomiksujemy, i w końcu ubijamy tak, żeby zrobiła się sztywna piana niemal jak z białek. Ono sobie w tej formie zastygnie, bo masło shea w domowej temperaturze jest samo z siebie dość twarde.
Bardzo fajnie rozsmarowuje się toto po ciele. Co więcej, ono się wchłania. Na początku oczywiście jest tłusta warstwa, ale potem skóra po prostu się odżywia. W ogóle straciłam ochotę na smarowanie się fabrycznymi mazidłami. Skoro coś jest niejadalne, wręcz trujące, to jakim cudem będzie dobre dla skóry? Ona jest moim największym organem, ma wielką powierzchnię, i co ona ma tą powierzchnią wchłaniać - "isopropyl palmitate, PEG-40 stearate, methylparaben, disodium EDTA, propylene glycol"... i tak dwa razy dziennie, przez kilkadziesiąt lat życia? Bez żartów proszę.
Samo masło shea też bardzo polubiłam. Na spierzchnięte usta - rewelacja. Na szorstką, suchą skórę jest po prostu fantastyczne. Rozsmarować je jest na początku ciężko, ale to się daje zrobić ciepłą dłonią, a efekt jest świetny.
Kolejny zakup to był wosk pszczeli. Przeszperałam Allegro i zamówiłam pół kilo wosku w takiej płytce. Pachnie przecudnie: słodko, pszczelo, miodowo. I już mogłam zrobić sobie coś bardziej skomplikowanego, lawendowy krem dla dzieci.
Pewnie następnym razem dam więcej wosku, albo dokładniej odmierzę proporcje, bo chyba wyszedł odrobinę za luźny. Poza tym być może spróbuję czymś zastąpić samą oliwę, bo w tym kremie trochę mi przeszkadza zapach. Na przykład takim olejem z pestek moreli, o którym pisała Klaudyna w przepisie na masełko. Tak czy inaczej, znowu mam całkiem jadalny kosmetyk, i to w ilości prawdziwie przemysłowej, bo prawie pół litra. Obdzielę nim rodzinę, a i tak mi nie zabraknie.
Co dalej? Wczoraj uszczknęłam trochę kwiatków bzu lilaka. Jeszcze część kiści trzyma się na krzaczkach, tę ktoś zerwał i rzucił na trawnik. Za rok może zrobię sobie bzową pomadę, bo kocham ten zapach. Na razie zasypałam solą w słoiczku i mam nadzieję, że wyjdzie mi z tego pot-pourri. Będę polować na wonne kwiatki tego lata. Z innej beczki, kończy mi się dezodorant, i pewnie wypróbuję przepis z książki Ewy. Jeśli to będzie działać, niech się schowa Rossman i półki z chemikaliami.
Rozczarowała mnie soda kaustyczna, którą kupiłam razem z całą tą paką chemii: za tę cenę i bez dodatkowego objaśnienia co do jakości, to raczej jest soda techniczna. Cóż, będzie do przepychania rur. W takim układzie potrzebuję NaOH cz.d.a., ochraniaczy na oczy dłonie i nos, być może też osobnego garnka i taniego blendera. Zrobiłabym sobie mydło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz