poniedziałek, 2 listopada 2015

Zjazd w Ustroniu - 4

Na sobotę  nie miałam wielkich planów. Myślałam sobie - ot, rozejrzę się, może na jakieś warsztaty się zapiszę, jeśli będą wolne miejsca, albo przejdę po okolicy, żeby się poruszać w górę i w dół. W Warszawie bardzo mi tego brak. W ogóle na początku zastanawiałam się, czy w sobotę nie wracać, w końcu w niedzielę były wybory. Przemyślałam sprawę i zostałam.

W związku z tym w ostatniej chwili przed zjazdem pojawiła się dość ogólna idea jakiegoś pokazu, żeby rozpropagować trochę koronki pętelkowe, bo mało kto wie, o co chodzi. Tym bardziej, że nagle wykwitł naalbinding, który jest w ogóle nieznany. Czemu nie. Nie byłam związana godzinami, wszyscy zainteresowani i tak byli na miejscu. 

Bo powiedzcie mi - kto by chciał wcześniej wracać, gdy rankiem są takie widoki?
 



Schodząc do hotelu wypatrzyłam takie śliczne stworzonko - sarenka chwilę przypatrywała mi się, potem pobiegła, chyba jednak niespecjalnie przestraszona.


Zjawiłam się w Tulipanie dość wcześnie, bo chyba przed dziesiątą. W rękach miałam poduszeczkę, którą wieczorem zaczęłam obrębiać, w siatkach różne moje dobra na ten pokaz. Panie z Coricamo zorganizowały stolik ze stołówki i dwa czy trzy krzesła, i tam się rozstawiłam. Wyciągnęłam prace pętelkowe, trzy bransoletki puncetto valsesiano i próbki naalbinding.

Mała ta poduszeczka, a robiłam ją do późnego popołudnia. Cały czas ktoś się dosiadał do mnie i się uczył albo przyglądał! Zaraza pętelkowa się szerzy. Bardzo miło wspominam ten dzień. Wiele osób spróbowało choć kawałek ściegu zrobić samodzielnie. Ludzie pytali też o naalbinding. Dostałam piękną włóczkę, którą wreszcie dało się doskonale tkać igłą. Końce się filcują, zrobiłam próbkę bez jednego węzła, i o to mi chodziło! Zdjęć nie robiłam, bo ani nie miałam jak, ani nie miałam do tego głowy, muszę pożyczyć cudze, co - mam nadzieję - zostanie mi wybaczone.

(Fot. Maria Kubańska-Branny)
Było mnóstwo znajomych i mnóstwo nowych ludzi, długie pogaduchy, przewijały się różne techniki, nawet szydełko tunezyjskie. Dziękuję wszystkim, którzy ze mną posiedzieli, postali, i w ogóle byli. Marysi Branny, Ani Baranowicz, Magdzie Bodnarowskiej, Kasi Kubaszewskiej, Dorocie Chmielewskiej z ekipą (bardzo zdolną!) - i już się zastanawiam, kogo pominęłam, bo na pewno pominęłam...

Znowu wybrałam się na obiad "Pod Lipy", i nie żal wspominać tego drobiazgu, bo dzień zrobił się piękny i tak ciepły, że siedziałam przed gospodą, zresztą w towarzystwie jednej z pań z naszego zjazdu, frywolitkującej jakąś efektowną bransoletkę, bardzo przestrzenną.

I znowu były widoki...


I Hotel "Frankenstein", tym razem od tyłu...


I góry...


Spędziłam w sumie na tym pokazie cały dzień. Jak inaczej, kiedy wciąż przychodzili ludzie? Wróciłam na kwaterę zmęczona, lecz szczęśliwa. Krótko po mnie zjawił się gospodarz z żoną, która dopiero co przyjechała z dłuższej wyprawy w jakichś rodzinnych sprawach. Pogadaliśmy przy herbatce. Co się okazało? Ona była ogromnie zainteresowana całym zjazdem, ale nie miała pojęcia, że coś takiego odbywa się tuż pod jej nosem, i to już piąty rok z rzędu (biorąc pod uwagę, że pierwszy zjazd odbył się w Wiśle)! Mówiła, że na mieście nie było żadnych ogłoszeń, nikt nic nie wiedział. Obiecałam, że za rok specjalnie zadzwonię i uprzedzę. Są w końcu domy kultury, jakieś kluby, znalazłaby się w samym Ustroniu dobra garść zainteresowanych.

A następnego dnia przyszło pozbierać serwetki z wystawy, spakować się i wracać. Szkoda było...



... bo gdzieś za tą brzozą było moje okno...

Ale na wybory zdążyłam.

1 komentarz:

  1. Piękne zdjęcia i ciekawie opisałaś wrażenia z tych dni spędzonych w Ustroniu...
    Pozdrawiam:)))

    OdpowiedzUsuń