niedziela, 1 listopada 2015

Zjazd w Ustroniu - 3

Na niektóre warsztaty miejsc zabrakło już w pierwszej godzinie zapisów, jeszcze we wrześniu. Ale u mnie, jak zwykle, te miejsca były i były, na oboje zajęć, rano i po południu. Nawet przed samym zjazdem odpowiadałam komuś, że śmiało może się zapisywać, bo u mnie zawsze wolne krzesło się znajdzie, taka tradycja. Przyszłam rano w piątek do Tulipana, znalazłam swój stolik, już jedna osoba czekała na mnie, rozłożyłam wszystkie materiały, i poprowadziłam zajęcia dla trzech osób, bo tyle przyszło, ktoś zrezygnował. Siedziałyśmy blisko drzwi wejściowych na salę i co chwila nowe osoby przychodziły, przyglądały się wszystkiemu, i albo zapowiadały się za rok, albo pytały o popołudnie. "Proszę bardzo, nie widzę przeszkód" - odpowiadałam. Tymczasem musiałam się przecież zająć kursantkami, wszystko pokazać, wytłumaczyć. Miałam zajęcie.


Ciekawe, ile osób będzie próbowało dalej. Podstawy mają, reszta należy do nich.

Skończyłyśmy nieco po dwunastej (to chyba reguła na wszystkich takich kursach). Zostawiłam ciężkie rzeczy w recepcji i poszłam zjeść. "Naszych" spotkałam nawet "Pod lipami", czyli tam gdzie jadłam już rok temu. Nie jest tam daleko, ale ładny spacerek można sobie zrobić po długim siedzeniu, a i zjeść się da nie najgorzej.  Przeszłam się z aparatem po okolicy. Aż żal, że dzień był dosyć pochmurny. Jesienią są dwa ciekawe oświetlenia, dla mnie, kompletnej amatorki fotografii: słońce bądź mgła.

 

I co z tego, gdy takie widoki mija się, wracając z obiadu do hotelu. Nie da się nie pstrykać, i już. Po drodze są jeszcze dwa podobne budynki, bodajże "Róża" i "Żonkil", jeśli nie mylę nazw. Na zdjęciu powyżej jest "Żonkil" od tyłu. 

A tu rzut oka w prawo, i góry widać...


 "Tulipan" na horyzoncie...
 

 I mnóstwo żółtych liści i kolorowych drzew.


Do "Magnolii" też oczywiście zajrzałam...
 

...mijając po drodze hotel-widmo. Zawsze muszę mu porobić zdjęcia, bo jest malowniczy. Hotel "Frankenstein" normalnie. W środku musi być ekstra plener na filmy z dreszczykiem. 


Trzecia dochodziła, wróciłam do "Tulipana" na zajęcia, i tu człowiek po człowieku pojawiła mi się bardzo silna grupa! Tego jeszcze nie miałam, wszystkie miejsca zajęte. Ale sama naspraszałam, hi hi. Stanęłam na wysokości zadania: każdy dostał materiały (choć komuś na kolanie dorabiałam rząd pętelek do próbek, bo myślałam, że mi się płócienka skończyły - guzik prawda, one mi tylko wpadły w jakiś zakamarek), każdemu wytłumaczyłam. Dwie osoby wyszły przed końcem, o co nie mam pretensji, bo ludzie przychodząc na zajęcia kierują się różnymi motywacjami. Jedni chcą się nauczyć, inni są po prostu ciekawi, i albo dana technika "chwyci", albo nie. Myślę, że w niektórych przypadkach musi poczekać na swoją kolej, bywa, że dosyć długo.


Zanim się pozbierałam, na dworze zdążyło się ściemnić. Wróciłam na kwaterę aby coś zjeść, i w planach miałam jeszcze uroczyste rozpoczęcie zjazdu, ale zrezygnowałam. Jakiś facet gadał do mnie w ciemnej ulicy i nie miałam ochoty sprawdzać, czy nadal tam będzie stać. Szkoda, bo był wykład o hafcie czarnym, ale cóż... Ja się nigdy nie nudzę. Był Homer, to mi wystarczyło.

1 komentarz:

  1. Twoja praca daje efekty Agnieszko. A po sobocie coraz więcej jest osób zainteresowanych koronką pętelkową. W Polsce to całkowita nowość.

    OdpowiedzUsuń