piątek, 29 sierpnia 2014

Jak przygarnąć kota na wakacjach

No jak to jak. Jak lezie za nami, miauczy i prosi, żeby go wziąć, to wziąć.


Tylko żeby nie ugryzł. Absolutnie. Przechlapane ma się i już.

Było tak: byliśmy w Łomnicy, wybieraliśmy się rano na wycieczkę. Chciałam tylko przed drogą podejść do ujęcia Łomniczanki i nabrać sobie tam wody. W Łomnicy znam dwa ujęcia. Do tego większego idzie się przez kawałek łączki do strumienia. I tam właśnie pałętał się malutki kociak. Nie uciekał, nie bał się. Pogłaskany mruczał, zostawiony przeraźliwie miauczał. Nie bał się brania na ręce. Był zupełnie inny, niż podwórkowe kociaki moich gospodarzy: nieufne, półdzikie, doskonale obeznane z otoczeniem. Lazł przez wysoką, mokrą trawę i nawet nie próbował się chować. Moim zdaniem ktoś się pozbył kłopotu: kotka urodziła, część miotu być może znalazła domy, tego buraska nikt nie chciał, więc kiciuś został podrzucony na wsi gdzieś pod gospodarstwo, bo w końcu "kot zawsze sobie da radę".


Zabrałam tę biedę. Zwierzak wtulał się we mnie z obłędnym mruczeniem. Ja je znam. Ono przechodzi po kilku dniach w domu, gdy kot przekonuje się, że nic mu nie grozi, a ludzie po prostu są obok. Nie miałam dla niego nic. Na wycieczkę wysłałam resztę rodziny, ale tu dzieciaki powiedziały, że zostają ze mną i będą opiekować się nowym nabytkiem. Ponieważ nic dla kota nie mieliśmy, ruszyłam do sklepiku po jakieś jedzenie, a oni przysiedli z kotkiem na podwórku. Zdobyłam kawałek mięsa z kurczaka i pudełko po jakimś oleju na kuwetę. O piasek było trudno, bo tego lata ciągle padały deszcze, a w okolicy najprędzej nazbiera się kamieni i gliny. Wreszcie znalazłam trochę nad strumieniem.

Mięso wrzuciłam do garnuszka i ugotowałam na wodzie. Gdy choć parę plasterków dało się odkroić, uskubałam maluchowi, pokroiłam w kosteczkę i dałam na dłoni. To niestety okazało się bardzo głupie. Kociak okazał się tak wygłodzony, że rzucił się na jedzenie jak wariat. Wyjadł wszystko, jeszcze szukał we wszystkich szparkach w dłoni, wreszcie ugryzł mnie w palec, i to dość boleśnie, choć płytko. Na początku nawet nie było widać, że naruszył skórę. Palec trochę spuchł i dokuczał. Po jakimś czasie zdecydowałam, że przejadę się do Piwnicznej do przychodni. W końcu to zwierzak, nie wiadomo jakie bakterie ma na zębach.

Krótko mówiąc: dostałam zastrzyk przeciwtężcowy i skierowanie na szczepienia przeciw wściekliźnie, oraz przykazanie, aby kota poddać obserwacji. Antybiotyk na razie nie był konieczny, tak źle ta ranka nie wyglądała. Co ja się będę rozwodzić, jaką pogawędkę ucięłam sobie z bardzo sympatycznym panem doktorem. To są Beskidy, wścieklizna tam co jakiś czas wykwita. Na wiosnę w którejś wsi padł szczeniak.

Z organizacyjnego punktu widzenia wyglądało to tak, że zwierzaka oglądała pani weterynarz w Piwnicznej. Jest to komplet czterech wizyt co pięć dni. Koszt wizyty tam - 30 zł; ostatnia tu w Warszawie wyszła trochę drożej, ale też zwierzak dostał dodatkowo jakieś leki na brzucho.

Ja natomiast musiałam jeździć aż do szpitala zakaźnego pod Nowym Sączem; szczepionka przeciw wściekliźnie polega na pięciu zastrzykach w ramię, co 3, 5, 7 i 14 dni (jeśli pamiętam). Ostatnie dwie też już mam w Warszawie, tu to prowadzi szpital zakaźny przy Wolskiej. To jakby ktoś był ciekaw, na czym to polega. Szczepionki wszystkie, łącznie z tężcem, są niemal bezbolesne. Ukłucie jest malutkie, a miejsca na ramieniu prawie się nie czuje, no, może minimalnie. Więc to już nie te czasy, gdy straszono bolesnymi zastrzykami w brzuch. Tylko to jeżdżenie było fatalne. Grunt, że mam spokój na pięć lat.

Jakoś to pogodziliśmy z wycieczkami. Zwiedziliśmy przy okazji Stary Sącz, a w Nowym uszczęśliwiliśmy dzieciarnię MacDonaldem. Ja tam bym jeszcze poplątała się po mieście, ale to w dorosłym towarzystwie, bo młodzież zbyt łatwo się nudzi. Kocie wizyty najłatwiej było załatwić po drodze na obiad w Piwnicznej. Jakoś to poszło.

Potem trzeba było tylko zastanowić się nad transportem nowego nabytku do Warszawy. I tak: nie uciekliśmy przed kupnem transportera. Tekturowe pudełko kot zbyt łatwo otwierał. Osiem godzin jazdy to za dużo w takich warunkach. Transporter kupiłam w gabinecie weterynaryjnym. Z kociego żarcia jedyne, co mogliśmy dostać dla małego, to był Whiskas Junior. Co by o Whiskasie nie mówić, raz, że tam na miejscu trudno dostać co innego, dwa, że akurat to szkrab w miarę dobrze trawił, a zagłodzony żołądeczek co chwila sprawiał mu kłopoty. Więc OK, był Whiskas. Jeszcze kuweta - tu w świeżo otwartym Tesco udało się za parę złotych dostać zwykłą plastikową miskę, taką niewielką, ale dość dużą, aby kociak stanął tam czterema łapkami, i trochę bentonitowego żwirku. Dobrze mieściła się pod nogami w samochodzie.

I tak dotarliśmy do domu. Powitały nas nasze koty. Ależ to było wrażenie, gdy je zobaczyliśmy! Olbrzymy jak pół tygrysa! Szczególnie Simka - klusia, ale też Rudy wydał nam się jakiś dobrze odżywiony. Zupełnie nie przypominał tego chudziny, który w deszcze i chłody przychodził do nas na balkon i miauczał, aby go wpuścić do środka. Takie wielkie obydwa! Na początku izolowałam malucha, zwłaszcza dokąd nie odbył ostatniej obserwacji u weta, ale teraz spokojnie puszczam go do dużych kotów. Daje sobie radę. Gorzej z nimi. Bez przerwy na nie poluje. To nie mały Amberek, którego Simka goniła z syczeniem. Włazi jej na głowę, z różnym skutkiem, bo kocica się nie daje. Rudy wręcz od niego ucieka. Nie do wiary.



2 komentarze:

  1. Ślicznot! Wygląda jak sobowtór mojego Sammecika, też znajdusia :) Myśmy oprócz rozwolnienia mieli w pakiecie jeszcze koci katar, ropę w oczach i grzybicę...

    OdpowiedzUsuń