środa, 19 października 2016

Mydła po przejściach


Mydło oliwkowe z dodatkami, które w lipcowym wpisie pokazałam, jak zastyga w kubełkach po jogurcie, musiałam niestety przerobić na ciepło. Przyczyna była prosta: nie chciało wyjść z fazy żelowej. Tak sobie siedziało i siedziało w tych kubeczkach. Dałam mu czas. Mydlarz musi być cierpliwy, bo mydło ma swoje humory i narowy. Jednak kiedy minął tydzień, a ono zamiast ślicznie mi zbieleć i stwardnieć, nadal było takie brązowe i półpłynne, przestałam czekać i wsadziłam je do wodnej kąpieli, żeby przerobić na ciepło.

To było moje pierwsze przetapianie mydła, i niestety za długo trzymałam je na ogniu. Wyszło twarde, i nie jestem z niego zadowolona, bo mi wysusza ręce. Nie wiem, czego tam brak albo jest za dużo. pH niby w porządku. Przetłuszczenie za małe? Chyba resztki skroję w kostkę i zaleję nową masą mydlaną przy jakiejś pracy z kolorami. A szkoda, bo w każdym kubełku był inny kolor, zapach i dodatki.
Od lewej: z miętą, czyste, z nagietkiem, z kawą i olejkiem petitgrain
Następne podejście to już był własny przepis. Bodziec był prozaiczny: w lodówce zalegały mi buteleczki z olejami, których nie umiałam sensownie zużyć w kuchni. Konkretnie lniany i orientalny z prażonego sezamu. Teraz wiem, że można dostać również z surowego ziarna, i taki pewnie jest bardziej odpowiedni, a na pewno nie będzie miał takiego intensywnego zapachu. Wzięłam się za kalkulator Soapcalc i namieszałam: 300 g oleju kokosowego, 72 g sezamowego, 100g lnianego, 28 g rycynowego, i to uzupełniłam rzepakowym do 1000 g. Wyliczyłam sobie co trzeba w kalkulatorze, i pomyślałam o dodatkach: zamarzył mi się śliczny żółtopomarańczowy kolor z marchewki. Rozgotowałam marchew, zrobiłam pulpę, wzięłam 50 g, które odjęłam od wyliczonej wody, a na dodatek przygotowałam łychę dobrego miodu i jakieś olejki zapachowe. Bałam się o ten sezamowy zapach, bo olej miałam po jakichś kuchennych, niezbyt udanych eksperymentach. Wolałam go czymś zamaskować.

Zrobiłam jak należy ług z odmierzonego NaOH (133 g) i wody (300 g), zmiksowałam z mieszanką olei, gdy masa zgęstniała na budyń dorzuciłam miód i marchewkę, wlałam olejki, i całość rozlałam do forem, wysypanych suszonymi kwiatkami nagietka.


 
Nie powiem, kolor całkiem mi się podobał. Zapach był nadal sezamowy, choć nie tak silny jak na początku. Wkrótce mogłam sobie popatrzeć, jak tworzy się faza żelowa. Ciemna plama pojawiła się pośrodku i rosła, aż zajęła praktycznie całą masę.




Ten stan zastałam rano, co mnie odrobinę zaniepokoiło, bo liczyłam na śliczne, żółciutkie mydło do krojenia. Dałam mu jeszcze czas do popołudnia, ale nie zamierzałam znowu czekać tydzień, czy się jednak zestali, czy też nie. A że się nie zestaliło, wszystko jak leci wygarnęłam, razem z tymi nagietkowymi płatkami, i wrzuciłam do garnka.


Wkrótce dopytywałam kolegów na Fejsie, po czym poznać, że mydło nadaje się do wyjęcia, skoro poprzednie przesuszyłam. Papierek lakmusowy od początku wskazywał pH 8,5. Pokazałam im zdjęcia, powiedzieli mi, że już! No to na chybcika wpsikałam tam porcyjkę olejku arganowego, zamieszałam łopatką, i upchnęłam masę do foremek.

Następnego dnia, w sierpniowym słoneczku, odbyło się krojenie:
 


To było najfajniejsze mydło, jakie do tej pory zrobiłam. Mówię: było, bo została mi ostatnia kostka. Jedwabiste, delikatne, i ślicznie pachnące ni to orzechami, ni karmelem? Miodem? Nie wiem. Na pewno nie prażonym sezamem. Ten zapach znikł, podobnie jak olejki zapachowe. Co ja tam wlewałam - cytrynę i rozmaryn chyba.

Niedawno powtórzyłam ten przepis, oczywiście z modyfikacją, ale o tym innym razem.

1 komentarz: