Przyszło mi dziś przesiąść się do autobusu przy Żeraniu FSO. Uprzedzam wszystkich inwalidów i matki z dziećmi w wózkach, że nie mają czego tam szukać. Ani metra podjazdu, a w przejściu podziemnym zieją głębokie, nieprzykryte odpływy na deszczówkę. Złomiarz zadziałał? Ktoś litościwie podrzucił tam jakieś dechy, które może w połowie je zasłaniają. Błagam, ostrzeżcie niewidomych. Ech, stolica.
Na chwilę wracam do frywolitek. Czarny kordonek plus koraliki: czerwone, błękitne z połyskiem. Różne czółenka miałam w rękach. Pierwsze było metalowe z haczykiem, przywiezione dawno temu ze Stanów. Moje pierwsze, z czasów, kiedy o frywolitce nie miałam pojęcia. Potem dostałam parę pękatych czółenek z firmy samego pana Jana S., czyli Same Wiecie Kogo. Było czółenko z szydełkiem. Było czółenko z wygiętym dzióbkiem. A teraz całkowicie się przestawiłam na najtańsze plastikowe czółenka, bez żadnych szydełek, obracających się szpulek i innych wynalazków. Spiłowałam nadlewki na brzegach, po czym dokupiłam sobie drugą porcję, i stwierdzam, że są świetne. Kieszeń nie boli, mogę od razu mieć ich z dziesięć, a fantastycznie leżą w ręce i - o dziwo - całkiem sporo nici się na nich mieści. Na każdym inny kolor kordonka! Czasem lepsze jest wrogiem dobrego, a najprostsze wygrywa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz