Moja kocica zaliczyła operację. Wymacałam jej na brzuszku guzek przy wieczornym głaskaniu i raz-dwa wyprawiłam na przegląd do weterynarza, a potem - niestety - na mastektomię. Wróciła do nas w miarę przytomna, ubrana w zielony kubraczek z mnóstwem wstążeczek. Oczywiście sens jest ten, żeby nie lizała rany. Koci język jest jak tarka. Efekt był jednak taki, że biedula wyglądała jak zielony baleronik, a łaziła jakby na łapach miała kalosze. To już za nami. Baleron poszedł do prania, kicia wygląda wspaniale, czyli cieszy się własnym futerkiem, może łazić i skakać gdzie chce, zwijać się w kłębuszki i wylizywać do woli. Sierść zaczyna odrastać, choć na razie bardziej przypomina w dotyku szczecinkę niż puszek. To przejdzie.
Nieprawdopodobne, jaki zrobił się z niej miziak. Nabrała chęci aby wpraszać się pod kocyk każdemu, kto układa się na drzemkę. Mruczy przecudownie. A poza tym dwa dni przed operacją zaskoczyła mnie: przyniosła z balkonu ptaszka. Biednego małego żółtodziobka, niestety już martwego. Żal mi było biedaka, co zrobić. Ale kicia była szczęśliwa, jakby zdobyła kocie szlify. Po prawdzie tak się właśnie stało. Trzy lata już u nas mieszka, i do tej pory jeszcze się jej takie łowy nie zdarzyły. Jakież "miaaaau" i "mrrrau" z siebie wydawała! I to jest kot, który na początku odważał się wyjść spod kanapy tylko kiedy wszyscy spali, a na ręce dał się wziąć dopiero po roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz