Jakoś przed rokiem (prawie) zachciało mi się zrobić kolejną partię mydła octowego "do prania skarów" z rymowanego przepisu. Pech chciał, że źle mi się rozpuszczał ług. Tam zawsze jest zawiesina sody kalcynowanej, takiego drobniusieńkiego pyłku na dnie, ale tym razem miałam wrażenie, że razem z nimi wleciały mi do budyniu trochę większe okruszki. No i tu spanikowałam z lekka, bo niby wszystko rozmieszałam jak należy, mydło zrobiło mi się elegancko jak zwykle, bialutkie, ale nie miałam do niego zaufania. A co się stanie, jeśli w którejś kostce zawieruszyła się Malutka Wredna Granulka? Moje łapy to moje łapy, ale za mydło może złapać ktoś z rodziny albo gość, no i ten-tego. Zapadła decyzja, że je wysolę.
Przepis na wysalanie wzięłam z
blogu Mydelnicy.
Wyciągnęłam największy gar, kupiłam kilo soli, starłam feralne mydło na tarce, wlałam mnóstwo wody i zostawiłam tak na noc, żeby się rozpuściło. Wyszedł z tego taki glutowaty płyn.
Następnego dnia dodałam do niego pewną ilość NaOH. Niewielką, ale nie pamiętam w tej chwili, ile tego było. Podgrzewałam masę w garnku zgodnie z instrukcją, żeby się wszystko zmydliło, i po pewnym czasie wsypałam sól. Żebym nie skłamała - mojego mydła było dużo więcej, niż u Mydelnicy, więc i soli pewnie sypnęłam całą szklankę, a nie pół. I sypałam tak długo, aż mi masa zaczęła się porządnie zbijać w grudy na powierzchni.
 |
Nie wiem, dlaczego ten ciągnący się glut przypominał mi mumie z horrorów |
W tym momencie mydło tworzyło już na wierzchu garnka gruby kożuch. Wystawiłam całość na balkon, przykryłam porządnie i zostawiłam, żeby stężało. Chyba jeszcze tego samego dnia wydłubałam mydło z garnka, ostrożnie zlałam płyn (w końcu żrący), ponownie zalałam wodą, rozpuściłam, i powtórzyłam solenie, już bez NaOH, bo co się miało zmydlić, to się zmydliło poprzednio. Garnek z nowo utworzonym mydlanym kożuchem wystawiłam na balkon na noc. Poszedł mi cały zapas soli, więc i tak najpierw trzeba było dokupić nowej.
Następnego dnia ponownie rozpuściłam mydło, wsypałam kolejną solidną porcję soli, uzyskałam kożuch, schłodziłam, i powtórzyłam wszystko jeszcze raz dla pewności. Wychłodzone mydło z wierzchu garnka wyłożyłam do foremki.
 |
Mydlany kożuch po schłodzeniu |
 |
Nareszcie koniec roboty |
Po raz pierwszy w życiu miałam w rękach mydło pozbawione gliceryny. Spłynęła z pierwszym płukaniem. To znaczy źle mówię: mydła przemysłowe mają to zapewnione na dzień dobry w fabrycznej aparaturze. Glicerynę pozyskuje się do innych celów, a jej brak czymś tam uzupełnia. W sumie nie muszę się zwykle martwić, czym.
Tak obmacywałam te kostki i obmacywałam, i miałam wrażenie, że trzymam w rękach jakiś martwy smalec albo łój, z tymi wszystkimi fałdkami i grudkami. Było jakieś takie śliskie i bezwładne. Po starciu na wiórki (miało iść na proszek do prania) było jeszcze gorzej. One były takie zwiędłe, zimne i śliskie. Po wyschnięciu zyskały. W tej chwili, po niemal roku, trochę mnie martwi, że to, co nie poszło do tej pory do zużycia, nabrało nieco zjełczałego zapachu. Niewiele, ale... I nie wiem, dlaczego. Przecież tam nie powinno być żadnego przetłuszczenia.
PS. Kto wie, może jeszcze będę miała okazję wysalać mydło. Za radą Aleksandry z bloga Mydelnica, wezmę wtedy o wiele mniej wody. Oczywiście będę podgrzewać mieszaninę. Oczywiście wyliczę też dodatkowe NaOH, co poprzednim razem nie było potrzebne, bo w gospodarczym mydle wolnego tłuszczu powinno prawie nie być. I może cała ta operacja zaraz zrobi się sympatyczniejsza ☺️