sobota, 31 grudnia 2016

O prezentach udanych i nie.

Ponieważ ostatnio zrobiłam się monotematyczna, i ciągle mi w głowie mydło i mydło, postanowiłam, że tym razem większość prezentów, jakie wylądują pod rodzinnymi choinkami, będzie mojej produkcji, ale niekoniecznie mydlana. Przejrzałam przepisy na blogach, i wybór padł na:
Po pierwsze musiałam wybrać odpowiednie słoiczki, przyjrzeć się objętościom i zdecydować, czego ile robię. Na pierwszy ogień poszła pianka do golenia. Wszystko przygotowałam, obliczyłam, rozpuściłam mydło, odpaliłam mikser, dolałam oliwy, i tu przeżyłam lekki szok, bo masa chyba trzykrotnie zwiększyła objętość. A może więcej? Sama nie wiem. Pododawałam wszystkie potrzebne składniki i zapachy, i tym co wyszło, zapełniłam przygotowane słoiczki i kilka nieprzygotowanych. Czyli po słoiczku pianki dla każdego, dobrej, bo na własnym mydle oliwkowym i z oliwą z oliwek, do tego jeszcze całkiem przyjemne zapachy; a na dodatek po mydełku piwnym i sosnowo-lawendowym. To chyba nieźle, prawda?

Teraz wzięłam się za scruby dla pań. To była słodka i pachnąca praca co się zowie! Każdy na cukrze, nie na soli - tak wybrałam. W sumie trochę się pomyliłam, bo do waniliowego chciałam dać brązowego cukru, a sypnęłam białego. No i postanowiłam nie dawać aromatów poza ziarenkami prawdziwej wanilii z dwóch lasek. Nie byłam przekonana, czy tego zapachu będzie dosyć, ale zaryzykowałam. Co do scrubu cytrusowego, był ze wszystkim co potrzebne: startą skórką z cytryn i pomarańczy, i z bardzo esencjonalnym olejkiem pomarańczowym (Eko-Mama), i z resztką nierafinowanego oleju kokosowego, która akurat wystarczyła na tę porcję. Nawet niedługo to się robiło, i bardzo, ale to bardzo przyjemnie. Popakowałam do słoiczków, a resztki z misek zachowałam dla siebie. Jest ich dość, żeby się nacieszyć.


Spędziliśmy Wigilię z liczną rodziną, dostaliśmy piękne prezenty i rozdaliśmy nasze (przepraszam, Święty Mikołaj przyniósł pod choinkę, a małoletnie aniołki wyciągały i roznosiły). Pośpiewaliśmy kolędy, poszliśmy na Pasterkę, i tak nam czas miło upływał, aż następnego wieczoru zachciało mi się spróbować, jak się zachowuje pianka do golenia. W końcu wyszła mi z blisko półlitrową nadwyżką...

Tego, co się po dwóch dobach zrobiło w słoiku, nie spodziewałam się ni w ząb. Kochani, to był jakiś koszmarny, ciągnący się glut! Glut zapychający na amen maszynkę do golenia (dobrze, że damską jednorazówkę), niedający się wyjąć ze słoika, zwisający z brzegu jak wąsy, i na dodatek zostawiający na skórze naprawdę nieszczególny zapach. Porażka na całego. Zaraz wysłałam SMS-a do obdarowanych, żeby nie bali się wyrzucić tego cuda. Ech. Dobrze, że choć mydełka uratowały mój honor.

Swoją porcję też wyrzuciłam; dobrze, że większość poszła do kosza. Potem domywałam słoiczki, bo porządne i szkoda mi ich było. Ta substancja przylepiała się do wszystkiego i nie na żarty bałam się, że zapcha mi odpływ w zlewie. Jeśli kiedyś coś takiego mi się jeszcze przytrafi, wytrę słoiki papierem toaletowym, a potem dopiero będę myć.

Natomiast scrubami jestem absolutnie zachwycona! Na pierwszy rzut poszedł cytrusowy. Zapach jest nie do opisania, przewspaniały. Cukier szoruje jak szczoteczka, a że całość jest zalana bardzo przyjemnymi olejami, po kąpieli nie trzeba balsamu do ciała.  Byle tylko nie zapomnieć domyć wanny, bo śliska się robi.


Scrub waniliowy wyszedł w porównaniu z poprzednim dość niepozorny, szarawy, z drobniutkimi kropeczkami nasionek wanilii i cętkami posiekanych strąków. Podobno używa się tylko nasionek, ale mnie się te strączki tak podobają, że im nie darowałam. Bałam się, że bez dodatku olejków eterycznych zapach będzie taki sobie; pewnie równie niepozorny, jak wygląd. Myliłam się. Teraz po tygodniu ta wanilia daje z siebie wszystko. W dodatku tłuszczu poszło tam dużo, cukier tonie pod jego warstwą, i teraz chodzę cała szczęśliwa, bo co mi dłonie przeschną, biorę sobie parę kropli oliwy z tego scrubu, nacieram ręce po łokcie, i nie mogę się nacieszyć i nawdychać. A jaka skóra jest gładziutka!


Pomyśleć, że tyle lat przeżyłam i mogłam się bez nich obyć. Jak ja to robiłam?

piątek, 30 grudnia 2016

Mydło na piwie

Gdy obrobiłam się z poprzednimi mydełkami, postanowiłam, że przyszła wreszcie pora na coś dla facetów. Materiały miałam przygotowane od dosyć dawna. Mianowicie, kiedy jeszcze można było uskubać w okolicy niezbrązowiałe szyszki chmielu, zebrałam ich garść i ususzyłam, a później dokupiłam w sklepie zielarskim całą paczuszkę, bo na macerat jednak było ich za mało. Zalałam olejem, spojrzałam na etykietę, i ups - to nie był olej rzepakowy, a słonecznikowy. Głupia sprawa, słonecznikowy źle wpływa na trwałość mydła. Rzepakowy, jak się okazuje, też, ale o tym wiem od niedawna. Zastanowiłam się, co z tym robić, obmyśliłam plan i wstawiłam słoik z zalanym chmielem do piecyka, niech się grzeje i maceruje. Pogrzałam go kilka godzin jednego dnia, drugiego, trzeciego, potem co jakiś czas odpalałam grzanie choć na trochę, a na mydlenie wciąż mi się nie zbierało.

Piwo nawet kupiłam. Dobre, na miodzie gryczanym. Odlałam porcję do odgazowania, reszta piwa pomału znikła z butelki, wreszcie zdążyłam zapomnieć, gdzie mam kubek z odlanym piwem, a potem go znaleźć i zdecydować, że jednak stało za długo i potrzebuję świeżego.

Kopniak energii przyszedł gdzieś tak półtora tygodnia przed Bożym Narodzeniem, bo coś przecież na prezenty muszę wykombinować. Kupiłam drugą butelkę piwa, podgrzałam i odgazowałam tyle, żeby wystarczyło na ług, i umyśliłam sobie recepturę: olej kokosowy, gęsi smalec, oliwę i macerat na słoneczniku. Obliczyłam składniki tak, żeby mieć zerowe przetłuszczenie. Wiedziałam, że będę robić na gorąco. Osobno odłożyłam porcję tłuszczy do dodania pod koniec pracy, jako nadwyżkę. Tym razem nie lałam na oko, lecz odważyłam porcję oliwy z oliwek, masła shea i nierafinowanego kokosa, bo musiałam wiedzieć, ile tego będzie, żeby mydło nie wyszło za suche.

Ług na piwie pienił się mocno, szumiał, i w ogóle sypałam granulki bardzo powoli, żeby mi całość nie zawrzała. Miarkę z miksturą trzymałam w miseczce z wodą i kostkami lodu. Oczywiście uważałam na opary. Rodzina narzekała, że piwo śmierdzi, bo rzeczywiście zapach się rozchodził, i to jakiś zmieniony. W sumie to czekam na koniec przerwy świątecznej, bo mam w planach mydło na kozim mleku, które ponoć jedzie amoniakiem. Niech oni pójdą do szkoły.

Wreszcie wszystko mi się ładnie rozpuściło (łącznie z kostkami lodu w miseczce) i mogłam wlać ług do tłuszczy. Wstawiłam na kuchenkę do kąpieli wodnej, przemieszałam blenderem, po czym całość stwardniała na plastelinę. Podziabałam ją łyżką, patrzę, a tu mi masa puchnie w garnku! Ajaj, jeszcze wylezie to żrące draństwo i jak ja je będę łapać? Złapałam za blender, zakręciłam krótko raz i drugi, po czym pomyślałam, że mogę mieć jeszcze brzydszą niespodziankę, jeśli masa zawrze od spodu i zrobi się wulkanik. Dlatego już bardzo ostrożnie zanurzałam blender tu i tam, włączając go na kilka sekund, dokąd budyń nie osiadł na powrót w garnku. Dopiero wtedy porobiły się grudki, a po krótkim mieszaniu żel.

Dalej obyło się już bez niespodzianek. Po kilkunastu minutach żel zaczął bieleć od spodu, wreszcie papierki lakmusowe pokazały, że zasadowość spadła do przyzwoitego poziomu, i mogłam domieszać przygotowane tłuszcze. Potem już po staremu dodałam "po uważaniu" olejku arganowego, migdałowego i z pestek moreli, łychę miodu, a na to jeszcze polałam piwa, żeby było przyjemniej. Po czym zastanowiłam się, powęszyłam (a zapach był wciąż dosyć duszący), i zdecydowałam, że przydadzą się tu jakieś iglaki. Padło na olejek sosnowy i cedrowy.



Wyszło z tego bardzo przyjemne mydło. Pachnie fajnie: ni to piwem, ni żywicą, i ma w sobie tyle różnych dobroci! Lubię je.

czwartek, 29 grudnia 2016

Pierwsze mydło potasowe

Gdzieś pomiędzy poszczególnymi partiami mydeł na gorąco zabrałam się za mydło potasowe. Konkretnie za to na rzepaku. Pamiętam, że to była niedziela, ale która? Otworzyłam sobie bloga Całkiem Lubię Chwasty, znalazłam przepis na mydło gospodarcze rzepakowe*, wydobyłam jak się patrzy całą wielką butlę oleju, wodorotlenek i cały ekwipunek potrzebny do pracy, i ruszyłam z robotą.


* Blog Całkiem Lubię Chwasty właśnie przeprowadził się do nowej domeny. Widzę, że przepis ze starego bloga został udoskonalony, i tej wersji nie testowałam. Wygląda na kozacką. Zmniejszona ilość wody, wlewanie wody do płatków, podgrzewanie ługu, wlewanie oleju do ługu... Nie wiem, czy mam odwagę. Na dodatek mam w tej chwili naprawdę dużą porcję mydła rzepakowego z pierwszej produkcji, które nie wiem, kiedy zużyję - albo kiedy rodzina mi je wybierze. Jak zobaczę dno w słoikach, zacznę myśleć o powtórce.

Rozmieszałam wodorotlenek. KOH rzeczywiście jest w formie płatków, nie granulek, co widziałam po raz pierwszy, bo do tej pory nie otwierałam tamtej butelki. Widoczna była różnica w reakcji z wodą: odbywała się znacznie gwałtowniej, całość burzyła się, a przy mieszaniu słychać było ciche trzaskanie - pewnie tworzyły się albo pękały bąbelki. Szczególnie mocno uważałam, żeby opary nie zaleciały mi w twarz.

Potem wlałam ług do garnka z olejem i dość długo blendowałam, wreszcie wstawiłam całość do piekarnika nastawionego na 60-70 stopni. Tam się to grzało, a ja co jakiś czas podchodziłam i mieszałam. W sumie odbywało się to spokojnie, bez wielkiego rozwarstwiania się i prób kipienia. Trwało dłużej, niż zakładałam, choć i tak nie osiem godzin, a trzy i pół. W końcu po coś wlałam tę setkę wódki do masy.


Wyszło mi z tego ładne mydło, jak złotawy kisiel albo bardzo gęsty krochmal. To duża porcja, wystarczyła na dobrych kilka słoiczków i pudełek. Jest wydajne: wystarczy delikatny, lśniący ślad na kuchennym zmywaczku, aby wymyć do czysta cały zlew. Pomogło mi też dotrzeć osad z herbaty na różnych szklankach i kubkach, choć nie do końca je lubię w tej kwestii, bo mam wrażenie, że samo zostawia warstewkę osadu i trzeba je solidnie domyć. Do spraw kuchennych zamierzam zrobić mydło potasowe z oleju kokosowego. Jestem go bardzo ciekawa.

Jak widać na zdjęciu, kolor ma bursztynowy, dość jasny. Podobno innym wychodziło ciemniejsze. Powierzchnia jest taka lśniąca i jedwabista. Pachnie bardzo delikatnie, czystym mydełkiem. Lubię ten zapach. Ktoś narzekał, że rzepakowe śmierdzi. Nie wiem, widać tak niektórzy mogą to odbierać. Może użyli oleju innej produkcji, a może są szczególnie wrażliwi? Do mycia rąk i ciała jest za ostre, bo proporcje dobrane zostały tak, aby wyszło zerowe przetłuszczenie, albo prawie zerowe, skoro skład oleju rzepakowego może się zmieniać w zależności od miejsca pochodzenia, gleby i innych czynników. Czyli zedrze tłuszcz i brud, ale nic nie zostawi w zamian. Zdarzało mi się jednak coś tam nim czyścić, zostało mi na rękach, zmyłam - i żyję. Nie mam gorzej wyługowanych, niż po latach stosowania płynu do naczyń.


Oczywiście musiałam wypróbować przepis na płyn do prania z Całkiem Lubię Chwasty**. Nie robiłam jednak sześciolitrowej porcji, a poprzestałam na dwóch litrach. Znowu zgodnie z instrukcją rozmieszałam mydło w wodzie, używając blendera, bo rzeczywiście rozpuszcza się dosyć trudno i długo. Domieszałam boraksu i sody kalcynowanej i zostawiłam całość na dzień albo dwa w garnku. Na początku mieszanina była po prostu wodnista i przejrzysta, ale po odstaniu zagęściła się do konsystencji niezbyt mocnego krochmalu. Przelałam ją do dwóch pojemników. Do jednego dałam odrobinę zapachu lawendowego, w drugim zrobiłam odważniejszą mieszankę, choć olejków nie było wiele. Zdaje się, że znalazła się tam lawenda, róża i petitgrain. Tego właśnie płynu używam teraz do prania, na przemian z proszkiem z Zielonego Zagonka, który chcę wykończyć, i sklepowym płynem na usunięcie osadu po zagonkowym proszku. Wydaje mi się, że pierze nie gorzej od tego sklepowego. Pewne miejsca muszę i tak zaprać ręcznie, lecz Persil też by ich nie doprał bez pomocy.

** Ten przepis na płyn najwyraźniej zniknął ze strony, albo ja go teraz nie umiem odnaleźć. Pojawiła się za to pasta do prania, podobno szybsza do zrobienia i inaczej dozowana do pralki. Czemu nie, wypróbuję i ją, jak mi się płyn skończy.

środa, 28 grudnia 2016

Więcej, szybciej, lepiej!

Nie wiem, czy każdy tego doświadczył, że jeśli wda się w nową dziedzinę wiedzy, to z zapałem robi i robi, czyta i czyta, gmera i szpera, a w głowie puchnie wiedza i buzują coraz to nowe pomysły. O mydłach można długo. Jest mydło robione na zimno i gorąco. Można przerobić takie, które nam się nie podobają. Można zrobić sodowe i potasowe, a to są zupełnie różne rodzaje mydeł. Można barwić i robić wzorki, a co do zapachów, to w ogóle jest skomplikowana sprawa. No i tłuszcze - każdy ma swoją specyfikę, niektóre są podstawowe, czyli można zrobić mydło w 100% na jednym rodzaju oleju, a inne nadają się tylko na kilkuprocentowy dodatek.

I tak gdzieś na początku grudnia zorientowałam się, że mi się znowu przerzedzają zapasy zgromadzone, a mam coś z pięć do dziesięciu pomysłów, jak by tu uzupełnić moją suszarnię. Chciałam zrobić wreszcie mydło z wzorkami, na zimno. Chciałam lawendowe i różane. Chciałam jakieś cytrusowe, na przykład z trawą cytrynową. Mogłoby być zabarwione kurkumą, albo może lepiej paćką z dyni, na żółto, albo młodym jęczmieniem na zielono. Chciałam mydło, które nie musiałoby leżeć dwóch miesięcy, bo Boże Narodzenie idzie, a ja potrzebuję na prezenty. Czyli musiałam pogodzić się z mydłem na gorąco. Czemu nie, ono ma swoje duże plusy, bo mogę do niego dodać różnych odżywczych składników i ług mi ich nie zeżre. A jeszcze takie kawowe z peelingiem. I więcej lawendowego z sosną. I nagietkowo-rumiankowe, a może tym razem sam rumianek. I jeszcze choćby raz spróbować użyć smalcu i zobaczyć, jak to się sprawdza. O, i mydło piwne, do którego surowce miałam przygotowane, a piwa musiałam dokupić drugą butelkę, bo pierwsza mi się, ten tego, rozeszła - ale naprawdę długo czekała. Dużo tego. O, i koniecznie mydło gospodarcze, tu przepisy są dwa, rzepakowe i kokosowe. I savon noir dla damskiej części rodziny. A tu już miałam lekkiego pietra, bo przy tym mydle trzeba siedzieć kilka godzin, od dwóch do ośmiu, to zależy. To są mydła potasowe, a KOH reaguje znacznie wolniej od NaOH.

 
Na pierwszy ogień poszły dwa pomysły: mydło oliwkowe z lawendą, i z zapachem trawy cytrynowej na gorąco. Nie odważyłam się wybielić oliwy dwutlenkiem tytanu, dodałam tylko fioletowej ultramaryny. Jak się okazuje, za mało, bo kolor wyszedł szary zamiast fioletowego. Skądinąd całkiem ładny, ale nie o taki mi chodziło. To jest mydełko, które musi poczekać dosyć długo na swoją kolej.

W mydle z trawą cytrynową z kolei znalazła się cała masa dobrych rzeczy. Trudno mi teraz odnaleźć notatki, lecz zdaje się, że z tłuszczy poszło tam masło shea, kokos i oliwa, natomiast po przereagowaniu domieszałam olejek arganowy, migdałowy i z pestek moreli. Chyba też dodałam łyżkę miodu do masy. Zapach po kilku tygodniach już nie jest tak intensywny, lecz nadal ładny. A że zostało zrobione na gorąco, można go używać po niedługim czasie, byle przeschło.


Gdy odetchnęłam po tej robocie, wkrótce zechciało mi się powalczyć z mydłem rzepakowym potasowym, lecz o tym chyba będzie osobno. Nawet nie była to tak długa robota, jak się obawiałam. Na savon noir zamierzałam się, zamierzałam... i wciąż czegoś mi brakowało: a to impulsu (że teraz-już), a to gliceryny, a to po prostu kilku godzin czasu, gdy nie będę nigdzie wychodzić z domu. Nie zrobiłam go do tej pory.

Za to któregoś wieczoru zawzięłam się i ukręciłam trzy porcje mydła na gorąco: z kawą, zieloną herbatą i naparem z rumianku. To był szał mydlarski!

Mydło kawowe: ług na kawie espresso z tego włoskiego czajniczka stawianego na gazie, masło shea, kokos, oliwa i olej ryżowy. Do tego peeling z fusów kawowych i zapach pomarańczy i iglaków. Po zżelowaniu dodałam to co poprzednio: miód i te dobre olejki.


Mydło herbaciane: miało być zielone, wyszło ciemnobrązowe, właściwie ciemniejsze od tej kawy. Do tego znowu dodałam fusów od kawy dla peelingu, oraz miodu i olejków. Zapachu nie dodałam, bo mi się zapomniało. Może to i dobrze? Lemongrass będzie, jak zrobię ślicznie zielone mydełko.


Przed pokrojeniem wyglądało jak bochny razowca z formy.
 Mydło rumiankowe: użyłam gęsiego smalcu, kokosa, oliwy i ryżu, jeśli dobrze pamiętam. Ług był na mocnym naparze z rumianku, a do masy dodałam trochę kwiatków z naparu. Zapachu nie dodawałam, tym razem celowo, ale olejki i miód - tak.


Wyszła tego duża, naprawdę duża porcja. To była przyjemność, patrzeć jak całe to dobro zastyga sobie w formach, a potem kroić takie świeże mydełko.


Więcej, szybciej, lepiej? Tak, było dużo. Z szybkością już bym nie przesadzała: między poszczególnymi pracami były spore odstępy. Lepiej? Savon noir do tej pory pozostaje w sferze planów, gospodarcze kokosowe również. Ponieważ przyszło mi chwytać kilka srok za ogon, rozlazła mi się praca na wymiankę na forum, bo nie idą mi koronki. A mydło herbaciane miało być inne i pachnące. A w dodatku miałam w planach jeszcze parę rzeczy na prezenty, które udały mi się połowicznie. O tym pewnie jeszcze będzie. Czyli stare hasełko z produkcyjniaków znowu się nie sprawdza. Ono sobie, życie sobie.

wtorek, 27 grudnia 2016

Jakby mało było wpadek...

O ile wspólna praca z koleżanką powiodła się nad podziw, mydełka wyszły śliczne i pięknie pachnące, a my zadowolone, to już kilka dni później tak dobrze nie było. Zaszyłam się w domu, żeby wypróbować nową formę do mydeł. Wpis z Fejsa mówi sam za siebie...
Ludzieeee, ale mi się wtopa trafiła 😁 Chciałam porobić wzorki. Zrobiłam sobie wywar z korzenia rzewienia, i drugi z galasów. Bo jak ostatnio zobaczyłam pod dębem mnóstwo galasów jak mirabelki, od razu sobie przypomniałam, że z tego drzewiej atrament robili. Ciekawa byłam, jaki to da kolor. Spodziewałam się bardzo ciemnego, wyszedł dość intensywnie żółty. Odrobina była jednego i drugiego wywaru, tak z 40-50 ml. No i teraz zamieszałam mydło:
300 g kokosa
200 g shea
200 g ryżu
300 g rzepaku
i odpowiednio NaOH wg soapcalc.
Otóż tak: ryż dał sam z siebie żółty kolor. Trudno, myślę sobie, to już dodam ten żółty kolorek z galasów, odleję część i jeszcze dodam rzewień. Przygotowałam formę z przegródkami, bo mi się marzył jakiś swirl albo cokolwiek takiego. Leję żółtą masę, a tu choroba, łyżką muszę wygarniać. Domieszałam rzewienia. Trudno było, bo się masa zaczęła kawalić. Jak ją zamiąchałam blenderem, to już w ogóle musiałam tą łyżką wpychać. A potem wyjąć przegródki - ni w ząb, bo się rękawice ślizgają! Rodzina wspomogła mnie solidnym zwitkiem papieru toaletowego, i jakoś pomagając sobie nożem z jednej strony wyciągnęłam te przegródki. Razem z nimi zaczęło wyłazić z formy mydło, bo się do nich po prostu na amen przylepiło. Upchnęłam je jeszcze na siłę, patrzę przy tym upychaniu, a tam już żel się robi na całego!
Siedzi teraz to cudo w piekarniku (wychłodzonym - ale koty przynajmniej nie wlezą). Nie okrywam, skoro tak mu dobrze idzie. Oj, boję się jakiegoś rekordu. Jeszcze trwa listopad, konkurs się nie skończył.

Było co podziwiać. Jedni pocieszali, że całkiem ładne, inni radzili wysyłać na konkurs szkaradków (nie wysłałam koniec końców). Jednej koleżance nawet skojarzyło się z zajęciami w prosektorium: to czerwone wyglądało jak mięśnie, żółtawe jak tłuszcz. Widać do dużej doszłam wprawy! Całość miała jedną przyjemną cechę: zapach. Dolałam tam całą fiolkę olejku may-chang, zbliżonego, jak na mój niezbyt czuły nos, do zapachu trawy cytrynowej. Następnego dnia wydobyłam mięsne mydło z formy, pokroiłam w kostki, a że okazało się bardzo miękkie, nawet zachciało mi się wyrzeźbić w nim kwiatek.


Wróciłam do niego przed Bożym Narodzeniem, skoro wypadało myśleć o prezentach. Skroiłam z kostek nierówny wierzch. Przez czas leżakowania mydło stwardniało i już się nie paćka tak jak na początku. Zapach ładnie się utrzymuje. Muszę przyznać, że mimo tych przygód jest bardzo przyjemne w użyciu.

Wnioski: z galasami dam sobie spokój. Marny ten kolor. Natomiast rzewienia nie dałam dużo, a następnym razem postaram się jeszcze mniej, bo jest mocny. A ponadto ostatnio stwierdziłam, że 5% przetłuszczenia to za mało jak na moją suchą skórę. Ludzie tak robią, chwalą sobie i polecają, ja mam jednak dłonie od dawna tak przesuszone, że muszę spróbować dawać więcej tłuszczu. Mam nadzieję, że wreszcie trafię na proporcje, które mi na to pomogą.

/Dopisek: aby nie było, że te galasy nie mają wartości zielarskiej czy kosmetycznej, a tylko dają nieco kolorku, oto co nieco o nich z punktu widzenia szkoły przetrwania, i jeszcze trochę, oraz nieco ogólnych wiadomości o dębie.

sobota, 17 grudnia 2016

Mydlenie na cztery ręce

Wkrótce po zjeździe w Ustroniu zaprosiła mnie na mydlenie koleżanka. Były pogaduchy, było mydło, ja robiłam za starszą wiedźmę i mieszałam w kotłach. Sporo nam tego wyszło, nie ma to jak dwie pary rąk do pracy. Podzieliłyśmy się urobkiem, część zabrałam w foremce do domu, jeszcze po drodze zaliczając zebranie rodziców. Mimo wszystko dowiozłam mydlaną masę bez przeszkód do domu, nic mi się nie wylało, wszystko zestaliło się pięknie, i wspaniale pachnie. Mam z tej imprezy kilka zdjęć - wszystkie robiła koleżanka :) Ja jako kosmitka:

Odważanie wodorotlenku. Raczej nie chciałabym, żeby jakaś granulka mnie dotknęła.
Tłuszcze na wadze
Robi się masa mydlana, ług najwyraźniej dopiero co został wlany do tłuszczy
Nalewanie masy do foremek
 Następnego dnia, już beze mnie, odbyło się wyjmowanie mydeł z foremek i krojenie tych z dużych forem. Jestem zachwycona zdjęciami. Nawet nie przypuszczałam, że wyjdzie z tego taka smakowita taca z ciastkami:




Prezenty na Święta jak znalazł!

poniedziałek, 12 grudnia 2016

O spektakularnej wpadce

Przyszło mi do głowy, że skoro mam wśród krewnych-i-znajomych miłośniczkę zapachu orzechowego, zrobię dla niej czyściutkie mydło, bez żadnych olejków eterycznych, miodów, maceratów itd., tylko z domieszką oleju sezamowego. Tego samego, który jest nie z surowego ziarna, a z prażonego, i nigdy nie nauczyłam się wykorzystywać go w kuchni. Mam za mało zacięcia do potraw orientalnych, mimo że bardzo lubię sobie popróbować różnych ciekawych smaków. W ogóle powiedzmy sobie jasno: kuchnię to ja lubię od tego drugiego końca. Tego, który spożywa, a nie stoi przy garach. O tak.

Ułożyłam sobie w głowie recepturę, prawie identyczną jak na mydło jarzębinowe, tylko bez żadnych smaczków i dodatków, wrzuciłam w Soapcalc, zrobiłam wydruk, poodmierzałam i poodważałam składniki, zamieszałam budyń i wlałam go do ślicznej, równiutkiej, walcowatej formy zrobionej z butelki po wodzie destylowanej. Okręciłam ciepło i wstawiłam w stałe miejsce na lodówce, żeby sobie masa mydlana przez noc dojrzewała.

Zaglądam rano, a tu ZONK. To coś... ja nawet zrobiłam zdjęcia... ale one są tak nieprzyzwoite, że nikt by nie uwierzył, że chodzi o niewinne mydło! Wykipiało mi w nocy! Spuchło i przelało się przez brzeg! Jeszcze na dodatek było ściśnięte foliową torebką, na którą nałożyłam ręcznik i solidnie go zamotałam, a od góry przyklepała to szafka...

No OK, niech będą zdjęcia po wstępnym pokrojeniu.



Rozwarstwiło się. Z pęknięć w masie wypływał tłuszcz. Nie miałam nawet odwagi badać papierkiem lakmusowym pH, bo mogło być nierówne. I wyglądało - błeeee! I jeszcze plamy żelu w środku. No ja cie, kolejna porażka mydlarska, i to jaka. Mamusiu, mydło mnie nie lubi!!!

W końcu cholera mi przeszła, pokroiłam porażkę na kawałki, wrzuciłam do gara i przetopiłam. A do tego przyszło mi do głowy, że mogłabym zrobić pożytek z mydła palmowego, jakie dostałam od brata. Brat je przywiózł kilka lat temu gdzieś z daleka. Z Nowego Orleanu? Chyba. Jako produkt lokalny, albo coś. To jest taka gruda miękkawej substancji koloru czerwonobrązowego, dosyć nierówna. Na pewno poleżała sobie u niego parę lat, i nikt nie miał odwagi zrobić z pamiątki użytku.


A ja, niczym ten Dreptak, praktykant dentystyczny (polecam lekturę wierszy Waligórskiego), podeszłam do szacownego mydła z nożem, pokroiłam część w kostkę, i nasypałam po trosze tych kawałków do foremek, do których następnie wyłożyłam mydlaną masę z garnka. Trochę gęsta była, uklepywałam ją pracowicie, bo powierzchnia zastygała niemal w locie.


Mam teraz takie mydełka pachnące delikatnie orzechami. Wiem wreszcie, skąd brał się specyficzny zapach mydła jarzębinowego i tego żółtego, które przetapiałam w sierpniu. Fajne odkrycie! Natomiast co do kostki z mydła palmowego, jedno sobie zapamiętałam: następnym razem, jak mi przyjdzie do głowy zatapiać w mydle jakieś kawałki, zrobię świeżą, lejącą się masę, bo w tych mydlanych babeczkach wyglądają jak przyduże skwarki wciśnięte byle jak w purée kartoflane.


Ponieważ nie mnie jednej zdarzył się ostatnio kulfon zamiast mydła, któraś z koleżanek z mydlarskiej grupy na Fejsie zarządziła konkurs na najbrzydsze mydło listopada. Były mydlane żuczki-potworki, zwierzątka-szkaradki, kluchy mydlane o kształcie nieokreślonym, wreszcie i ja poskrobałam się w głowę i wrzuciłam zdjątko mojego koszmarka w stanie niepokrojonym. Hy hy. Ale sobie baby używały! Aż mnie brzuch ze śmiechu rozbolał. Miałam tylko problem: musiałam się tak chichrać, żeby mnie dzieci nie słyszały, bo dyskusja na ekranie była zdecydowanie powyżej lat 18-tu. Konkursu nie wygrałam, ale dostałam honorową laurkę:


Jestem z niej dumna.

środa, 7 grudnia 2016

Warsztaty Twórczo Zakręcone w Ustroniu

Czyli po prostu VII Zjazd Twórczo Zakręconych, kontynuacja zjazdów z poprzednich lat.

Był taki moment na początku tego roku, gdy wydawało się, że tego spotkania nie będzie, bo nie ma go kto zorganizować. I nagle zakotłowało się, zrobiła się burza mózgów, i dzięki niespożytym siłom Kasi Kubaszewskiej i Moniki Stanowskiej impreza jednak odbyła się. I przyjechało mnóstwo ludzi z całej Polski, warsztatów mieliśmy ponad siedemdziesiąt, oba hotele - Tulipan i Magnolia - znowu były oblężone. Rojno, gwarno i wesoło.

Zdjęcie zbiorowe ze strony Warsztatów
Ponieważ w te wakacje czas spędziliśmy całą rodziną właśnie w Beskidzie Śląskim, tylko dalej na południe, bo w Istebnej, namówiłam męża i córkę, abyśmy pojechali razem. Udało się uzyskać urlop w tym terminie co trzeba (chodziło w końcu tylko o jeden dzień), i dziesiątego listopada zameldowaliśmy się w Ustroniu. To była jedyna wada imprezy: nie udało się organizatorkom wywalczyć październikowego terminu zjazdu. Więc trudno - zimno, wieje, ale co nam to szkodzi. Dojechaliśmy już po zmroku, zostawiliśmy rzeczy w pokoju i jeszcze przeszliśmy się uliczkami w górę i w dół, a potem zrobiliśmy pętelkę wzdłuż Wisły, do kładki dla pieszych, pięknie oświetlonej. Przy okazji pokazałam rodzince, w jakie maliny chciała nas wywieźć automapa. Bo do naszej kwatery kazała nam jechać jakoś od tyłu, asfalt zamienił się w płyty, a potem chyba w jakąś żwirową nawierzchnię, a wreszcie spiker kazał nam skręcać w Radosną ("masz sto metrów do celu") - ino że tam była tylko wydeptana ścieżka dla pieszych i solidne drzewo pośrodku. No tak. Oczywiście, mimo że po ciemku, poznałam miejsce i poradziłam mężowi jechać na wprost i wjechać w Radosną od innej strony.

Tak, te płytki to koniec Radosnej.
A tam widać początek.
Ten właśnie kawałek obejrzeliśmy sobie następnego dnia po widnemu, korzystając z wolnego czasu. Ja warsztaty zaczynałam od trzeciej po południu, więc nawet guzdrząc się z rana zdołaliśmy przejść się kawałek szlaczkiem w stronę schroniska na Równicy.

 


 Miałam dać dwa zdjęcia, bo w końcu pstryknięte kilka kroków od kwatery, nie na samym szlaku, ale co ja poradzę, że tam jest pięknie. Daleko nie zaszliśmy, ot - trochę podejścia szlakiem przez las. Musiałam mieć mimo wszystko zapas czasu, żeby przygotować wszystkie szpargały: pospinać wydruki, poukładać płócienka do nauki ściegów, które jeszcze poprzedniego dnia w samochodzie pracowicie ozdabiałam rzędami pętelek. Niby nic, ale zawsze na zajęcia zjawiam się z dwiema solidnie wypakowanymi torbami. Te wszystkie serwetki, próbki, książki - to ma objętość.

Pokazałam rodzinie knajpkę, gdzie w poprzednich latach jadałam obiady. Blisko hotelu, ale zawsze można rozprostować nogi i przejść się tych dwieście metrów, a nie siedzieć i siedzieć. Już najedzeni zrobiliśmy sobie nieśpieszny spacer w stronę Magnolii, gdzie moje dziecko miało warsztaty z mozaiki, a potem sama powędrowałam do Tulipana. Czekały na mnie dwie kursantki. Świetnie nam się pracowało, mam nadzieję, że wyszły z zajęć zadowolone, bo ja bardzo. Córka z kolei była zachwycona mozaiką. Przyniosła swoje prace i powiedziała, że chce więcej do roboty, i jeszcze ma ochotę na włochate dywaniki "latch hook".

Następnego dnia jednak zwyciężyło wygrzewanie się w łóżku. Ano, człowiek ma dość budzika przez cały tydzień. Tylko ja nastawiłam swój, aby w porę dojść do Tulipana na ciąg dalszy warsztatów. Trafiłam w tłum ludzi: stoiska, cudeńka, a w salach - co stół, to inne czary-mary. To moja grupa z porannych zajęć. Dużo nas było!



A tu inne stoliki w naszej sali. Tych sal było więcej i w samym Tulipanie, i w Magnolii, ale jako prowadząca warsztaty miałam niewielką możliwość ruchu. Inni wspaniale to nadrobili i zdjęć na stronie Warsztatów nie brakuje.

 
 
 
 

No i oczywiście gwarno i rojno było w holu, gdzie rozstawiły się stoiska z dobrami wszelakimi. Koraliki, włóczki, scrapbooking, materiały do patchworku, kordonki i mnóstwo, mnóstwo innych. W sumie szkoda, że warsztaty zbiegły się ze Świętem Niepodległości. Z jednej strony to o jeden dzień wolny więcej dla nas wszystkich, z drugiej nie wszystkie firmy zdecydowały się zaangażować pracowników w dodatkowe stanie na zjazdowym kiermaszu. Wyszłam z łowów bogatsza o całą siatę włóczek na Tęczowy Kocyk, i jeszcze o kilka kordonków Ariadny.


 


Zostawiłam innym fotografowanie galerii prac uczestniczek. Stała, jak poprzednio, w stołówce. Chyba była obfitsza, niż w zeszłym roku, i znowu były tam cudowności. Ja ją oglądałam wieczorem poprzedniego dnia, przy okazji uroczystego rozpoczęcia imprezy. Światło było zbyt marne, aby porywać się na nią z aparatem, co dopiero z komórką.

Na popołudniowych zajęciach było bardzo kameralnie, ale znów miałyśmy pełne ręce roboty:




Tymczasem rodzina, zamiast marznąć w niedogrzanym pokoju, zrobiła sobie wyprawę na Czantorię. Wjechali kolejką, przeszli się pod wieżę widokową na Wielkiej Czantorii, zjedli obiad w czeskim barze (mniam, kotlety serowe!) i rzecz jasna zaopatrzyli w dwie wielkie tuby lentilek i dwie butle kofoli. Dałam im spróbować kofoli na wakacjach. Najpierw było, że "dziwna", ale potem trzeba było kupić po butli dla każdego, i jeszcze, korzystając z wycieczki do Cieszyna, po czeskiej stronie zrobiliśmy zapasy na drogę powrotną. Przyszli po mnie pod koniec zajęć, chwaląc się pięknymi zdjęciami mgły i śniegu, bardzo zadowoleni.

Wracaliśmy do domu nazajutrz rano. Świat był przysypany na biało, wbrew obawom jednak jechało się dobrze i szybko. Obyśmy za rok znów się tam spotkali!